Rozdział szósty
Hampton Sands, Norfolk
Mary Dogherty czekała samotnie w domu. Zawsze uważała dom za czarujące miejsce: ciepłe, jasne, przestronne. Teraz jednak czuła się w nim klaustrofobicznie, jak w grobowcu. Krążyła niespokojnie. Na dworze szalał zapowiadany od jakiegoś czasu potężny sztorm. Deszcz siekł w okna, aż szyby dźwięczały. Wiatr dął, zawodził w drzewach. Mary usłyszała trzask spadającej dachówki.
Seana nie było, pojechał na stację do Hunstanton odebrać Neumanna z pociągu. Mary odwróciła się od okna i znowu zaczęła krążyć. Strzępki ich porannej rozmowy raz po raz przelatywały jej przez głowę jak melodia z zaciętej płyty: „łódź podwodna do Francji… jakiś czas zatrzymam się w Berlinie… potem przerzut do innego państwa… wrócę do Irlandii… przyjedź tam do mnie, gdy skończy się wojna…".
Ciągle to do niej nie docierało. Jakby słuchała rozmowy obcych, oglądała film albo czytała to w książce. Nie mieściło jej się to w głowie: Sean Dogherty, zapity rolnik z wybrzeża Norfolk, i sympatyk IRA, popłynie U- bootem do Niemiec. Pomyślała, że to zapewne logiczne uwieńczenie jego szpiegowskiej działalności. Była idiotką, licząc, że po wojnie wszystko wróci do normy. Mamiła się. Co zrobią władze? „Zwyczajnie powiedz, że nic o tym nie wiedziałaś, Mary". A jeśli jej nie uwierzą? Co się wtedy stanie? Jak długo mogłaby mieszkać w wiosce, gdyby wszyscy się dowiedzieli, że Sean szpiegował? Wypędzono by ją z Norfolk. I z każdej angielskiej wioski, w której próbowałaby osiąść. Musiałaby porzucić Hampton Sands. Musiałaby porzucić Jenny Colville. Wrócić do Irlandii, do zabiedzonej wsi, z której się wyrwała przed trzydziestu laty. Jej rodzina nadal tam mieszkała, przyjęliby ją.
Na samą myśl o tym Mary przebiegł dreszcz. Ale nie będzie miała wyboru – nie, kiedy wszyscy się dowiedzą, że Sean pracował dla Niemców.
Rozpłakała się.
Bodajby cię licho porwało, Seanie Dogherty! – pomyślała. Jak mogłeś być takim cholernym głupcem?
Wróciła do okna. Na drodze od strony wioski dostrzegła słabe światełko przedzierające się przez ulewę. Po chwili widziała już błyszczący, mokry sztormiak i niewyraźny zarys rowerzysty – ktoś pochylony, z rozstawionymi łokciami, zmagał się z wiatrem. To była Jenny Colville. Zeskoczyła przy bramie i poprowadziła rower ścieżką. Mary otworzyła drzwi. Wiatr szalał, deszcz i zimny powiew wdarł się do środka. Mary wciągnęła dziewczynę, pomogła jej zdjąć mokrą kurtkę i czapkę.
– Na miłość boską, Jenny, co robisz na dworze w taką pogodę?
– Och, Mary, jest cudownie. Tak wietrznie, tak wspaniale.
– Najwyraźniej postradałaś zmysły, dziecino. Usiądź przy ogniu. Zaparzę herbaty.
Jenny ogrzewała się przy kominku.
– Gdzie jest James? – spytała.
– Nie ma go – odkrzyknęła Mary z kuchni. – Wyjechał gdzieś z Seanem.
– Och – odparła Jenny. W jej głosie zabrzmiało rozczarowanie. – A kiedy wróci?
Mary zastygła na chwilę. Wróciła do saloniku ł przyjrzała się dziewczynie.
– A skąd to nagłe zainteresowanie Jamesem?
– Po prostu chciałam się z nim spotkać. Przywitać się. Trochę porozmawiać. To wszystko.
– Wszystko? Co, u licha, w ciebie wstąpiło, Jenny?
– Lubię go, Mary. Bardzo go lubię. A on mnie. Lubisz go, a on ciebie? Skąd ci to przyszło do głowy?
– Wiem, Mary, uwierz mi. Nie pytaj skąd, ale wiem. Mary chwyciła ją za ramiona.
– Posłuchaj, Jenny. – Potrząsnęła dziewczyną. – Słuchasz mnie?
– Tak, Mary. To boli!
– Trzymaj się od niego z daleka. Zapomnij o nim. On nie nadaje się dla ciebie.
Jenny zaczęła płakać.
– Nie mogę o nim zapomnieć, Mary. Kocham go. On też mnie kocha. Wiem, że kocha.
– Jenny, on cię nie kocha. Nie każ mi tego teraz tłumaczyć, bo nie mogę, kochanie. To dobry człowiek, ale nie jest tym, za kogo się podaje. Zapomnij o nim. Wybij go sobie z głowy. Musisz mi zaufać, maleńka. On nie jest dla ciebie.
Jenny wyrwała się z uścisku Mary, cofnęła się i wytarła łzy.
– On jest dla mnie, Mary. Kocham go. Od tak dawna kisisz się z Seanem, że zapomniałaś, co znaczy miłość.
To mówiąc złapała ubranie i wypadła z domu, z hukiem trzaskając drzwiami. Mary podbiegła do okna i patrzyła, jak Jenny pedałuje przez zawieruchę.
Deszcz siekł Jenny po twarzy, kiedy wracała do wioski. Obiecała sobie, że więcej nie będzie płakać, ale nie była w stanie dotrzymać słowa. Łzy mieszały się z deszczem i płynęły po twarzy. Wszystkie domy były szczelnie pozamykane, nawet sklep i pub, wszystkie okna zasłonięte okiennicami. Latarka z koszyka słabym, żółtawym promieniem oświetlała trasę. Jenny widziała tylko smużkę drogi. Minęła wioskę i ruszyła do siebie.
Rozsadzała ja złość na Mary. Jak ona może stawać między nią a Jamesem? I co miała znaczyć ta jej uwaga? „Nie jest tym, za kogo się podaje". Była też wściekła na siebie. Męczyły ją wyrzuty sumienia za słowa, które rzuciła na odchodnym. Nigdy przedtem się nie kłóciła. Rano, kiedy wszystko się uspokoi, wróci i przeprosi.
W oddali majaczył na ciemnym niebie zarys jej domu. Przy furtce zeskoczyła z roweru, zaprowadziła go pod ścianę. Ojciec stanął w drzwiach, wycierając ręce w szmatę. Twarz miał jeszcze opuchniętą po bójce. Jenny próbowała go ominąć, ale złapał ją i w żelaznym uchwycie zacisnął dłonie na jej ramieniu.
– Znowu z nim byłaś?
– Nie, tato. – Krzyknęła z bólu. – Puść, to mnie boli. Zamachnął się, jego brzydką, obrzmiałą twarz wykrzywiała wściekłość.
– Gadaj prawdę, Jenny! Znowu się z nim spotkałaś?
– Nie, przysięgam! – zawołała, zasłaniając się ramieniem przed ciosem, który mógł spaść w każdej chwili. – Błagam, tato, nie bij mnie. Mówię prawdę!
Martin Colville rozluźnił uścisk.
– Wejdź do środka i zrób mi kolację.
Sam sobie ugotuj swoją cholerną kolację! – chciała wrzasnąć, ale wiedziała, czym by się to skończyło.
Popatrzyła na niego i przez moment żałowała, że James go nie zabił.
To już ostatni raz. Ostatni – obiecała sobie w duchu. Weszła do domu, zdjęła przemoczoną kurtkę, powiesiła ją na haku w kuchni i zajęła się szykowaniem kolacji.
Rozdział siódmy
Londyn
Już w chwili gdy Rudolf wsiadł do zatłoczonego wagonu, Clive Roach wiedział, że nie jest dobrze. Jakoś sobie poradzi, dopóki agent będzie siedział w przedziale. Ale jeśli wyjdzie do toalety, wagonu restauracyjnego albo w ogóle do drugiego wagonu, zaczną się kłopoty. Przejście było zapchane, część pasażerów stała, część siedziała, próbując się przespać. Przechodzenie przez pociąg to mordęga. Trzeba się przepychać, wciskać, nieustannie powtarzać: „Przepraszam, bardzo przepraszam". Trudno w takiej sytuacji kogoś dyskretnie śledzić, a podążanie za dobrym agentem staje się praktycznie niemożliwe. To zaś, o czym Roach już zdążył się przekonać, wskazywało, że Rudolf był dobry.
Roach nabrał podejrzeń, gdy Rudolf wyszedł z przedziału, trzymając się za brzuch, chociaż pociąg jeszcze stał na peronie przy Euston, i zaczął się przepychać przez zatłoczony korytarz. Rudolf był niski, więc jego głowa szybko zniknęła w morzu głów innych pasażerów. Roach przesunął się kilka kroków do przodu, wśród narzekań i stęknięć współpodróżnych. Nie chciał się zbytnio zbliżać do Rudolfa, który wielokrotnie dziś sprawdzał swoje tyły i mógł zauważyć jego twarz. Dzięki wymogom zaciemnienia w korytarzu panował półmrok, pogłębiony jeszcze dymem papierosowym. Roach trzymał się w cieniu i patrzył, jak Rudolf dwukrotnie stuka do toalety. Tuż obok przepychał się inny pasażer. Na parę sekund zasłonił mu widok. Kiedy Roach ponownie spojrzał w tamtą stronę, Rudolfa nie było.
Roach wytrzymał na stanowisku trzy minuty, nie spuszczając wzroku z drzwi toalety. Podszedł jakiś mężczyzna, zapukał, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.