– Byłaś kiedyś w Stanach? – spytał, gdy sprzątali po kolacji i przenieśli się do kuchni.
– Cóż, jako dziecko dwa lata mieszkałam w Waszyngtonie.
– Naprawdę?
– Tak, ojciec był dyplomatą. Na początku lat dwudziestych, po wojnie, mianowano go na stanowisko w Waszyngtonie. Ogromnie mi się tam podobało. Oczywiście, z wyjątkiem upałów. Wielkie nieba, nie sposób tam wytrzymać latem! Ojciec na wakacje wynajmował dla nas domek w Chesapeake Bay. Bardzo mile wspominam tamte lata.
Wszystko to prawda, tyle że jej ojciec pracował dla niemieckiego, nie angielskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Catherine uznała, że najlepiej podać jak najwięcej szczegółów ze swego życia.
– Ojciec nadal służy w dyplomacji?
– Nie, umarł przed wojną.
– A matka?
– Matka zmarła, kiedy byłam dzieckiem. – Catherine wstawiła brudne naczynia do zlewu. – Ja pozmywam, ty powycieraj.
– Daj sobie spokój. Parę razy w tygodniu przychodzi tu sprzątaczka. Będzie jutro. Co byś powiedziała na kieliszek koniaku?
– Bardzo chętnie.
Nad kominkiem wisiały zdjęcia w srebrnych ramkach. Oglądała je, kiedy Jordan zajął się koniakiem. Stanął przy niej i podał jej kieliszek.
– Twoja żona była bardzo piękna.
– Tak, to prawda. Ciężko przeżyłem jej śmierć.
– A syn? Kto się nim teraz opiekuje?
– Siostra Margaret, Jane. Spróbowała koniaku i uśmiechnęła się.
– Nie wyglądasz na szczególnie tym zachwyconego.
– Dobry Boże, to aż tak się rzuca w oczy?
– Owszem.
– Nigdy z Jane szczególnie za sobą nie przepadaliśmy. Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby kto inny zajmował się Billym. Jane jest samolubna, leniwa i rozpuszczona jak dziadowski bicz, i boję się, że ulepi Billy'ego na swój obraz i podobieństwo. Ale cóż, nie miałem wyboru. W dzień po tym, jak wstąpiłem do marynarki, wysłano mnie do Waszyngtonu, a po dwóch tygodniach poleciałem do Londynu.
– Billy to wykapany ojciec – uspokoiła go Catherine. – Jestem pewna, że nie musisz się obawiać.
Jordan się uśmiechnął.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. Proszę, usiądź.
– Jesteś pewny? Nie chciałabym ci zajmować…
– Od bardzo dawna nie spędziłem równie miłego wieczoru. Proszę, zostań jeszcze trochę.
Usiedli obok siebie na dużej kanapie.
– A teraz wytłumacz mi, jak to się stało, że tak piękna kobieta jak ty nie wyszła za mąż.
Twarz Catherine pokryła się rumieńcem.
– Wielkie nieba, ty się czerwienisz. Nie mów, że nikt nigdy nie nazwał cię piękną.
– Nie, ale to było tak dawno temu – odparła z uśmiechem.
– Cóż, w takim razie możemy założyć klub. Ja też od bardzo dawna nie nazwałem żadnej kobiety piękną. Nawet pamiętam ostatni raz. To było w dniu śmierci Margaret, kiedy po przebudzeniu zobaczyłem jej twarz. Nie sądziłem, że spotkam jeszcze kobietę, która wyda mi się piękna. Dopóki nie zrobiłem z siebie idioty, wpadając na ciebie na ulicy. Catherine, byłaś tak piękna, że aż zaparło mi dech w piersi.
– Dziękuję. Zapewniam, że nie tylko ty byłeś pod wrażeniem.
– I dlatego nie dałaś mi numeru telefonu?
– Nie chciałam, żebyś mnie uznał za rozwiązłą.
– Do licha, miałem nadzieję, że jesteś rozwiązła.
– Peter – skarciła go, szturchając palcem w nogę.
– Odpowiesz mi wreszcie na pytanie? Dlaczego nie wyszłaś za mąż?
Catherine zapatrzyła się w ogień.
– Wyszłam za mąż. Mój mąż, Michael, został zestrzelony nad La Manche w pierwszym tygodniu bitwy o Anglię. Jego ciała nie odnaleziono. Spodziewałam się wtedy dziecka i poroniłam. Lekarze powiedzieli, że to na skutek wstrząsu. – Catherine odwróciła wzrok od ognia i spojrzała na Jordana. – Był przystojny, odważny, poza nim nie widziałam świata. Po jego śmierci bardzo, bardzo długo nawet nie spojrzałam na mężczyznę. Jakiś czas temu zaczęłam się z różnymi umawiać, ale nic poważnego z tego nie wynikło. Aż do dnia, kiedy jakiś niemądry Amerykanin, chodzący bez latarki, wpadł na mnie na chodniku w Kensington i…
Zapadło długie, trochę niezręczne milczenie. Ogień przygasał. Catherine usłyszała dudnienie deszczu na chodniku pod oknem. Uświadomiła sobie, że chętnie by tak dłużej posiedziała: przy ogniu, z kieliszkiem koniaku, w towarzystwie tego dobrego, czułego mężczyzny.
Na Boga, Catherine, co cię opętało?
Przez chwilę zmuszała się, by go znienawidzić, ale nie mogła. Miała nadzieję, że Peter nigdy nie zrobi nic, co mogłoby jej zagrozić, nic, co by ją zmusiło do zabicia go.
Ostentacyjnie spojrzała na zegarek.
– Wielkie nieba, jak późno! Dochodzi jedenasta. Za długo ci się narzucałam, naprawdę powinnam już iść…
– O czym teraz myślałaś? – spytał Jordan, jakby nie słyszał jej ostatnich słów.
O czym myślała? Bardzo trafne pytanie.
– Zdaję sobie sprawę, że nie możesz mówić o swojej pracy, ale zadam ci jedno pytanie i chcę, żebyś szczerze odpowiedział.
– Z ręką na sercu.
– Nigdzie nie wyjedziesz i nie dasz się zabić, prawda?
– Nie, nie dam się zabić, obiecuję.
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Nie zareagował. Cofnęła się. Czyżbym popełniła błąd? Może jeszcze nie dojrzał?
– Przepraszam. Po prostu bardzo dawno tego nie robiłem.
– Ani ja.
– Może powinniśmy jeszcze raz spróbować. Uśmiechnęła się i znowu go pocałowała. Tym razem jego usta odpowiedziały. Przyciągnął ją do siebie. Podobał jej się nacisk jego ciała na jej piersiach. Po chwili się odsunęła.
– Jeśli teraz nie wyjdę, to już pewnie nigdy.
– Nie wiem, czy chcę cię puścić. Pocałowała go po raz ostatni i spytała:
– Kiedy znowu się spotkamy?
– Mogę cię zaprosić jutro na kolację? W jakimś porządnym miejscu? Gdzie moglibyśmy potańczyć?
– Z rozkoszą.
– Co powiesz na Savoy, koło ósmej?
– Doskonale.
Przywróciły ją do rzeczywistości strugi lodowatego deszczu i widok Pope'a z Dickym tkwiących w zaparkowanej furgonetce. Przynajmniej się nie wtrącali. Może na razie wystarczała im obserwacja z daleka.
O tej porze nie jeździło już wiele samochodów. Szybko złapała taksówkę na Brompton Road. Wsiadła i kazała się zawieźć na dworzec Victoria. Obejrzawszy się, dostrzegła za sobą wóz Pope'a i Dicky'ego.
Przy dworcu zapłaciła taksówkarzowi i weszła na stację, wtapiając się w tłum pasażerów, którzy wysiadali z nocnego pociągu do Londynu. Zerknęła za siebie i kątem oka zauważyła Dicky'ego Dobbsa, jak wpada na peron i rozgląda się na wszystkie strony.
Wyszła innymi drzwiami i rozpłynęła się w mroku.
Rozdział czternasty
Bawaria, Niemcy; marzec 1938
Jej dom w sekretnej wiosce Vogla ma kruche ściany, hulają w nim przeciągi, nigdzie tak nie marzła jak tu. Na szczęście jest w nim kominek i po południu, kiedy uczy się szyfrów i połączeń radiowych, przychodzi pracownik Abwehry, który układa szczapy i świerkowe bale na noc. Teraz ogień się wypalił, chłód wkrada się do środka, więc ona wstaje i dorzuca do popiołu duże polano. Vogel leży cicho na podłodze za nią. Jako kochanek zupełnie się nie sprawdził: nudny, egoistyczny, składa się wyłącznie z łokci i kolan. A nawet kiedy próbuje ją zaspokoić, okazuje się niezręczny, twardy i zbyt sobą zajęty. Istny cud, że w ogóle udało jej się go uwieść. Ma swoje powody. Jeśli Vogel się w niej zakocha albo popadnie w obsesję na jej punkcie, nie wyśle jej do Anglii. Na razie jej metoda się sprawdza. Przed chwilą, poruszając się w niej, wyznał jej miłość. Teraz zaś, leżąc na dywanie, wpatrzony w sufit, najwyraźniej żałuje swoich słów.
– Czasem wolałbym, żebyś nie jechała – powiada.
– Nie jechała gdzie?
– Do Anglii.
Podchodzi, kładzie się obok niego na dywanie i całuje go. Z ust cuchnie mu papierosami, kawą i zepsutymi zębami.
– Biedny Vogel. Doszczętnie złamałam ci serce, prawda?
– Tak, chyba tak. Czasem się zastanawiam, czyby cię nie zabrać ze sobą do Berlina. Mógłbym ci kupić mieszkanie.