Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mogłeś przynajmniej zdobyć się na uprzejmość – skarcił Jordana Shepherd Ramsey.

– Przepraszam, Shepherd. Nie mieliśmy zbyt wielu tematów do rozmowy.

– A o czym tu rozmawiać? Wypić parę drinków, pośmiać się, zabrać ją do domu i spędzić bombowy wieczór w łóżku. Nie trzeba o nic pytać.

– Trudno mi było się przyzwyczaić, że co chwila nożem sprawdzała, czy szminka nie zeszła jej z ust.

– A wiesz, co mogłaby ci tymi ustami zrobić? A spojrzałeś, co się kryje pod tą sukienką? Wielki Boże, Peter, ta dziewczyna cieszy się chyba najgorszą reputacją w Londynie.

– Przykro mi, że cię rozczarowałem, Shepherd. Po prostu nie pociąga mnie to.

– A kiedy cię zacznie pociągać?

– O co ci chodzi?

– Pół roku temu obiecałeś, że zaczniesz się umawiać.

– Chciałbym spotkać inteligentną, ciekawą, dojrzałą kobietę. Nie musisz mi wyszukiwać dziewcząt. – Jordan zapalił papierosa i ze złością odrzucił zapałkę. – Słuchaj, Shep, przykro mi, ale naprawdę…

– Nie, masz rację. To nie mój interes. Tylko że matka zmarła, kiedy ojciec miał czterdzieści lat. Nigdy powtórnie się nie ożenił. I dlatego umarł jako samotny, zgorzkniały starzec. Nie chcę, żeby i tobie się coś takiego przytrafiło.

– Dzięki, Shepherd, ale mnie się to nie przytrafi.

– Nie znajdziesz drugiej Margaret.

– Jakbym sam o tym nie wiedział. – Jordan przywołał taksówkę i wsiadł do środka. – Podrzucić cię?

– Szczerze mówiąc, to mam jeszcze spotkanie.

– Shepherd.

– Spotykam się z nią za pół godziny w moim pokoju. Nie mogłem się oprzeć. Daruj, lecz ciało jest słabe.

– Nie tylko ciało. Baw się dobrze, Shep.

Taksówka odjechała. Dicky odsunął się na bok i rozejrzał za furgonetką. W parę sekund później Pope zatrzymał się przy krawężniku. Pojechali za taksówką do Kensington, zobaczyli, jak Peter Jordan wchodzi do domu i jeszcze pół godziny czekali, aż się pojawi nocna zmiana.

Rozdział siódmy

Londyn

Alfred Vicary zmiażdżył sobie kolano, ponieważ nie potrafił naprawić motocykla. Stało się to cudownego jesiennego dnia na północy Francji, a dzień ten bez wątpienia okazał się najgorszym dniem w jego życiu.

Vicary właśnie zakończył spotkanie ze szpiegiem; zakradł się on za linie wroga do sektora, który Brytyjczycy zamierzali następnego dnia o świcie zaatakować, i odkrył tam duże zgrupowanie niemieckich żołnierzy. Gdyby atak skierowano na wprost, tak jak planowano, napotkano by silny opór. Szpieg przyniósł ręcznie sporządzoną notatkę o liczbie niemieckich oddziałów i artylerii. Dał też Vicary'emu mapkę, na której dokładnie zaznaczył obozowisko. Vicary włożył obie kartki do skórzanej torby i ruszył z powrotem do kwatery.

Wiedział, że wiezie informacje o kluczowym znaczeniu, na szali leżało życie żołnierzy. Całkowicie otworzył przepustnicę i jak wiatr pędził po wąskiej ścieżce. Po obu stronach rosły duże drzewa, ich wierzchołki tworzyły baldachim, przez który wpadały promienie słońce, tak że tunel zdawał się płonąć. Vicary'ego przeszywał dreszcz podniecenia, gdy czuł, jak jego rudge przez sekundę czy dwie frunie w powietrzu.

Silnik zaczął trzeszczeć kilkanaście kilometrów przed metą. Vicary zwolnił. Teraz trzaski zamieniły się w głośne klekotanie. Kilometr później rozległ się odgłos pękającego metalu i mocne puknięcie. Silnik nagle stracił moc i zgasł.

Nagła cisza aż dźwięczała w uszach. Vicary schylił się i obejrzał motor. Gorący, pokryty smarem metal i poplątane przewody nic mu nie mówiły. Pamiętał, że kopnął motocykl i zastanawiał się, czy zostawić go przy drodze, czy też wlec aż do siedziby dowództwa. Chwycił za kierownicę i szybkim krokiem zaczął pchać pojazd.

Światło popołudnia ustępowało delikatnie zaróżowionemu zmierzchowi. Od punktu docelowego nadal dzieliły go całe kilometry. Przy odrobinie szczęścia mógł natrafić na swojaka, który by go podrzucił na miejsce. Gdyby szczęście się od niego odwróciło, mógł stanąć twarzą w twarz z patrolem niemieckich skautów.

Kiedy zgasło ostatnie światło dnia, zaczął się ostrzał. Pierwsze kule doleciały blisko, spadły na pole i nikomu nie zrobiły krzywdy. Następne przefrunęły na wysokości ludzkiej głowy i walnęły we wzgórze. Trzecia seria wylądowała na drodze tuż przed Vicarym.

Nawet nie usłyszał tej, która go zraniła.

Odzyskał przytomność wieczorem; trząsł się z zimna w rowie. Spojrzał w dół i omal nie zemdlał na widok swojego kolana: papki ze strzaskanej kości i krwi. Z wysiłkiem wygrzebał się z dołu i wrócił na drogę. Znalazł motocykl i zemdlał.

Oprzytomniał następnego ranka w szpitalu. Wiedział, że atak poszedł na wprost, gdyż napływały kolejne fale rannych. Cały dzień przeleżał w łóżku, w głowie mu szumiało od morfiny, zewsząd dobiegały jęki rannych. O zmierzchu chłopiec na sąsiednim łóżku zmarł. Vicary zamknął oczy, bezskutecznie próbując nie dopuszczać do siebie rzężenia konających.

Następnego ranka odwiedził go Brendan Evans, przyjaciel z Cambridge, który pomógł mu dostać się do wywiadu. Wojna go zmieniła. Zniknęła chłopięca uroda. Wyglądał teraz na twardego, wręcz bezwzględnego mężczyznę. Brendan przysunął sobie krzesło i usiadł przy łóżku.

– To wszystko moja wina – odezwał się Vicary. – Wiedziałem, że Niemcy czekają. Ale motocykl się zepsuł i nie potrafiłem cholerstwa naprawić. A potem zaczął się ostrzał.

– Wiem. Znaleźli papiery w twojej torbie. Nikt cię nie wini. To po prostu cholerny pech. Pewnie i tak nie mógłbyś naprawić tego motoru.

Jeszcze teraz, trzydzieści lat później, Vicary czasem słyszał we śnie krzyki konających. Ale ostatnio w jego snach pojawił się nowy element: śniło mu się, że to Basil Boothby uszkodził mu motocykl.

„A w ogóle czytał pan akta Vogla?".

„Nie".

Oszust. Skończony kłamca.

Vicary próbował się powstrzymać od narzucających się porównań wczoraj z dziś, lecz trudno było tego uniknąć. Nie wierzył w przeznaczenie, ale ktoś lub coś dał mu drugą szansę, szansę zadośćuczynienia za błąd z owego jesiennego dnia 1916 roku.

Liczył na to, że przyjęcie, które odbywało się w pubie naprzeciwko kwatery MI- 5, pomoże mu oderwać myśli od sprawy. Mylił się. Trzymał się z boku, zapatrzony w piwo wspominał Francję albo obserwował, jak koledzy flirtują z ładnymi maszynistkami. Przy fortepianie Nicholas Jago dawał całkiem niezły popis gry.

Z transu wyrwał go głos jednej z królowych archiwum, która zaczęła śpiewać „I'll Be Seeing You". Była to przystojna blondynka o krwistoczerwonych ustach, Grace Clarendon. Vicary wiedział, że na początku wojny otwarcie romansowała z Harrym. Bystra, dowcipna i inteligentna różniła się od większości dziewcząt z archiwum. Ale była mężatką i Vicary nie pochwalał tego związku. Nie powiedział o tym Harry'emu; w końcu to nie jego sprawa.

Zresztą, kim jestem, by pouczać w sprawach sercowych – pomyślał teraz.

Przypuszczał, że to Grace powiedziała Harry'emu, że Boothby miał w ręku teczkę Vogla.

Wszedł Harry opatulony w płaszcz. Puścił oko do Grace, potem ruszył w stronę Vicary'ego.

– Wracajmy do biura. Musimy pogadać.

– Nazywała się Beatrice Pymm. Mieszkała samotnie w niewielkim domku nieopodal Ipswich – zaczął Harry, kiedy szli do gabinetu Vicary'ego. Dziś rano spędził wiele godzin w Ipswich, grzebiąc w przeszłości Beatrice Pymm. – Żadnych przyjaciół, żadnej rodziny. Jej matka zmarła w trzydziestym szóstym. Zostawiła jej dom i przyzwoity dochód. Beatrice nie pracowała. Nie miała chłopaków, kochanków, nawet kota. Zajmowała się wyłącznie malowaniem.

– Malowaniem? – powtórzył Vicary.

– Tak, malowaniem. Ludzie, z którymi rozmawiałem, mówili, że malowała prawie codziennie. Wychodziła wczesnym rankiem, wybierała jakiś punkt w okolicy i cały dzień malowała. Policjant z posterunku w Ipswich pokazał mi parę jej obrazów. Krajobrazy. Całkiem niezłe.

Vicary zmarszczył brwi.

42
{"b":"107143","o":1}