Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy w regule: „Wiesz tylko to, co musisz wiedzieć" mieści się też zwodzenie współpracowników?

– Nie użyłbym tu słowa „zwodzenie". – Boothby wymówił ten wyraz tak, jakby był wulgaryzmem. – Po prostu oznacza to, że ze względów bezpieczeństwa pracownik musi wiedzieć wyłącznie to, co mu pomoże w wykonaniu zadania.

– A co pan powie na wyraz „kłamstwo"? Czy tego słowa już by pan użył?

Rozmowa zdawała się sprawiać Boothby'emu fizyczny ból.

– Moim zdaniem czasem trzeba być nie do końca szczerym ze swym podwładnym i w ten sposób osłaniać akcję, którą prowadzi ktoś inny. To pana chyba nie dziwi, prawda?

– Oczywiście, że nie, sir Basilu. – Vicary zawahał się, zastanawiając się, czy utrzymać ten ton rozmowy czy też go zmienić. – Po prostu ciekawiło mnie, dlaczego pan mnie oszukał, twierdząc, że nie czytał akt Kurta Vogla.

Krew odpłynęła Boothby'emu z twarzy. Vicary widział, jak generał zaciska i otwiera w kieszeniach pięści. Cóż, obrał ryzykowną taktykę, ryzykował, że poleci głowa Grace Clarendon. Po jego wyjściu Boothby może zadzwonić do Nicholasa Jago z archiwum i zażądać wyjaśnień. Jago z pewnością się domyśli, że źródłem przecieku była Grace Clarendon. To poważne oskarżenie, kobieta może stracić pracę. Ale Vicary założyłby się, że nie tkną Grace, bo w ten sposób by potwierdzili prawdziwość jej informacji. Modlił się w duchu, by się nie okazało, że się pomylił.

– Szuka pan kozła ofiarnego, co, Alfredzie? Kogoś, na kogo pan zrzuciłby winę za swoją nieudolność w rozwiązaniu sprawy? Kto jak kto, ale pan powinien zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiej postawy. W historii aż się roi od słabeuszy, którzy musieli koniecznie znaleźć sobie kozła ofiarnego.

A ty nie odpowiadasz na moje pytanie – pomyślał Vicary. Wstał.

– Dobranoc, sir Basilu.

Boothby milczał. Vicary ruszył do drzwi.

– Jeszcze jedno – odezwał się w końcu generał. – Nie wydaje mi się, żebym musiał panu przypominać, ale na wszelki wypadek to zrobię. Nie dysponujemy nieograniczonym czasem. Wkrótce, jeśli nadal nie będzie postępów w poszukiwaniach, będziemy zmuszeni… no, do zmian. Zdaje pan sobie z tego sprawę, prawda, Alfredzie?

Rozdział siedemnasty

Londyn

Kiedy weszli do restauracji Grill w Savoyu, orkiestra zaczęła grać „And a Nightingale Sang on Berkeley Square". Była to dość kiepska wersja – za mało płynna, trochę za szybka – ale melodia i tak się obroniła. Jordan bez słowa wziął Catherine za rękę i ruszyli na parkiet. Okazał się doskonałym tancerzem – wyrobionym, pewnym – i mocno ją tulił do siebie. Jako że zjawił się prosto z pracy, miał na sobie mundur. Przyniósł również teczkę, ale widać nie było w niej nic ważnego, bo zostawił ją przy stoliku. Mimo to nie spuszczał jej prawie z oka.

Po pewnym czasie Catherine coś zauważyła: wszyscy w sali im się przyglądali. Fatalnie to na nią działało. Od sześciu lat robiła, co było w jej mocy, by nikt nie zwracał na nią uwagi. A teraz tańczy z oszałamiająco przystojnym amerykańskim oficerem w najlepszym londyńskim hotelu. Miała wrażenie, że jest naga, wystawiona na cios, a jednocześnie czerpała dziwną satysfakcję z tego, że wreszcie robi coś zupełnie normalnego.

Niewątpliwie jej wygląd miał pewien związek z uwagą, jaką na siebie zwracali. Zobaczyła to przed kilku minutami w oczach Jordana, gdy weszli do baru. Dziś wieczorem wyglądała olśniewająco. Ubrała się w sukienkę z czarnej krepy, z głębokim wycięciem na plecach i dekoltem odsłaniającym linię biustu. Rozpuszczone włosy spięła z tyłu elegancką cenną klamerką, na szyi zawiesiła dwa sznury pereł. Starannie się umalowała. Jakość wojennych kosmetyków pozostawiała wiele do życzenia, ale ona nie potrzebowała dużo: odrobina szminki do podkreślenia pełnych warg, nieco różu do zaakcentowania wyrazistych kości policzkowych, troszeczkę tuszu na oczy. Nie czerpała szczególnej satysfakcji ze swego wyglądu. O swojej urodzie zawsze myślała beznamiętnie, tak jak się myśli o ulubionej porcelanowej zastawie i starym, cennym kobiercu. Ale istotnie od bardzo dawna nie weszła do lokalu z poczuciem, że wszyscy się za nią oglądają. Bo zauważali ją i mężczyźni, i kobiety. Mężczyźni z trudem nad sobą panowali, by nie rozdziawić ust, kobiety powściągały gniewny grymas.

– Zauważyłaś, że wszyscy w tej sali się na nas gapią? – odezwał się Jordan.

– Owszem, zauważyłam. Przeszkadza ci to?

– Skądże. – Przyciągnął ją jeszcze bliżej, by móc jej spojrzeć w oczy. – Od bardzo dawna tak się nie czułem, Catherine. I pomyśleć, że musiałem przyjechać aż do Londynu, by cię znaleźć.

– Cieszę się, że przyjechałeś.

– Mogę się do czegoś przyznać?

– Jak najbardziej.

– Wczoraj po twoim odejściu prawie nie zmrużyłem oka. Uśmiechnęła się i przytuliła do niego, tak że jej usta znalazły się tuż przy jego uchu.

– Ja też się do czegoś przyznam. Wcale wczoraj nie spałam.

– O czym myślałaś?

– Ty najpierw powiedz.

– Myślałem, jak bardzo żałuję, że sobie poszłaś.

– Mnie nękały podobne myśli.

– Myślałem, że chciałbym cię pocałować.

– Wydawało mi się, że cię pocałowałam.

– Nie odchodź dziś w nocy.

– Musiałbyś mnie chyba siłą wyrzucić, sarna nie wyjdę.

– Tego nie musisz się obawiać.

– Wiesz, chciałabym, żebyś mnie pocałował. Tu, teraz, Peterze.

– A co z tymi ludźmi, którzy się na nas patrzą. Co sobie pomyślą?

– Nie jestem pewna. Ale to Londyn, czterdziesty czwarty rok. Wszystko się może zdarzyć.

– Z gratulacjami od dżentelmena przy barze – powiedział kelner, otwierając butelkę szampana, ledwo siedli przy stoliku.

– Czy ten dżentelmen się jakoś przedstawił? – spytał Jordan. – Nie był łaskaw, proszę pana.

– A jak wyglądał?

– Jak opalony rugbista, proszę pana.

– Oficer amerykańskiej marynarki wojennej?

– Zgadza się.

– Shepherd Ramsey.

– Ów dżentelmen pragnie się do państwa przyłączyć na kieliszeczek.

– Proszę mu powiedzieć, że dziękujemy za szampana, a resztę niech sobie wybije z głowy.

– Oczywiście, proszę pana.

– Co to za Shepherd Ramsey? – spytała Catherine po odejściu kelnera.

– Shepherd Ramsey to mój najstarszy, najukochańszy przyjaciel na świecie. Kocham go jak brata.

– To dlaczego nie chcesz, żeby się do nas przyłączył?

– Bo po raz pierwszy w dorosłym życiu chciałbym zrobić coś bez niego. Zresztą, nie chcę się tobą dzielić.

– To dobrze, bo ja nie chcę się dzielić tobą. – Catherine uniosła kieliszek. – Za nieobecność Shepherda.

Jordan się roześmiał.

– Za nieobecność Shepherda. Stuknęli się kieliszkami.

– I za zaciemnienie, bez którego bym na ciebie nie wpadła – dodała Catherine.

– Za zaciemnienie. – Jordan się zawahał. – Wiem, że to prawdopodobnie zabrzmi jak frazes, ale nie mogę od ciebie oderwać wzroku.

Catherine uśmiechnęła się i pochyliła nad stolikiem.

– Nie chcę, żebyś ode mnie odrywał wzrok, Peterze. Jak sądzisz, dlaczego włożyłam tę sukienkę?

– Mam lekką tremę.

– Ja też, Peterze.

– Wyglądasz tak pięknie, leżąc w blasku księżyca.

– Ty też wyglądasz pięknie.

– Nie. Moja żona…

– Przepraszam. Ale po prostu nigdy nie widziałam mężczyzny równie pięknego jak ty. Postaraj się na chwilę zapomnieć o swojej żonie.

– To bardzo trudne, ale dzięki tobie staje się odrobinę łatwiejsze.

– Wyglądasz jak posąg, klęcząc tak przy mnie.

– Bardzo stary, rozpadający się posąg.

– Cudowny posąg.

– Nie mogę przestać cię dotykać… ich dotykać. Są takie piękne. Marzyłem, żeby ich dotknąć, od kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem.

– Możesz je pieścić mocniej. To nie boli.

– Tak?

– O, Boże! Tak, Peterze, właśnie tak. Ale ja też chcę cię pieścić.

– Co za wspaniałe uczucie, gdy tak robisz.

– Naprawdę?

59
{"b":"107143","o":1}