Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I wtedy zjawił się człowiek z Abwehry, Kurt Vogel. Miał pobrużdżoną, znużoną twarz i w innych okolicznościach Neumann mógłby go wziąć za artystę albo intelektualistę. Vogel powiedział, że szuka wykwalifikowanych ludzi, gotowych udać się do Anglii i tam prowadzić działalność szpiegowską. Obiecał, że zapłaci dwa razy tyle, ile wynosił żołd Neumanna w Wehrmachcie. Neumanna nie interesowały pieniądze – nudził się tu jak mops. Od razu przyjął propozycję. Tej samej nocy opuścił Francję i razem z Voglem wrócił do Berlina.

Na tydzień przed wyjazdem do Anglii zabrano go do budynku na farmie w okręgu Dahlem, tuż pod Berlinem, na tygodniowe przygotowanie i intensywne szkolenie. Ranki spędzał w wysokiej stodole, gdzie Vogel przygotował platformę, z której Neumann skakał. Ze względów bezpieczeństwa nie mogło być mowy o prawdziwych skokach z samolotu. Udoskonalił się w strzelaniu z pistoletu, w czym od zawsze był świetny, i przeszedł kurs bezgłośnego zabijania. Popołudnia poświęcał na trening w terenie: gubienie ogona, postępowanie podczas spotkania, kody i obsługa radia. Czasem szkolenie prowadził sam Vogel, czasem sprowadzał asystenta, Wernera Ulbrichta. Neumann żartobliwie nazywał go Watsonem i Ulbricht przyjmował to przezwisko z niezwykłym u niego zadowoleniem. Późnym popołudniem, kiedy zimowe słońce znikało nad zaśnieżoną farmą, Neumannowi pozwalano na czterdziestopięciominutową przebieżkę. Przez pierwsze trzy dni biegał sam, ale czwartego, gdy w głowie już mu kipiało od tajemnic Vogla, z pewnej odległości towarzyszył mu wóz terenowy.

Wieczory należały w pełni do Vogla. Po wspólnej kolacji w kuchni Vogel zabierał Neumanna do gabinetu i tu przy kominku urządzał mu wykład. Nigdy nie korzystał z notatek, gdyż – co Neumann szybko zauważył – posiadał pamięć doskonałą. Vogel powiedział mu o Seanie Doghertym i planowanym zrzucie, a potem o agentce, niejakiej Catherine Blake. I o amerykańskim oficerze nazwiskiem Peter Jordan.

Co wieczór Vogel powtarzał wcześniejsze lekcje, nim dorzucił kolejne szczegóły. Chociaż byli na wsi, zawsze ubierał się tak samo: w ciemny garnitur, białą koszulę i stonowany krawat. Mówił denerwującym szeleszczącym szeptem, a mimo to Neumann słuchał go jak zahipnotyzowany. Szóstego wieczoru, zadowolony z postępów podopiecznego, Vogel pozwolił sobie nawet na przelotny uśmiech, który szybko zasłonił ręką, zażenowany fatalnym stanem swego uzębienia.

Wejdź do Hyde Parku od strony północnej, napominał go Vogel podczas ostatniego spotkania. Od Bayswater Road. Właśnie to robił teraz Neumann. Idź ścieżką w stronę zagajnika nad stawem. Obejdź go raz i upewnij się, że miejsce jest czyste. Podejdź do agentki za drugim razem. Niech ona zadecyduje, czy nawiązać kontakt. Będzie wiedziała, czy nic wam nie grozi. Jest świetna.

Na ścieżce pojawił się drobny jegomość. Był ubrany w wełniany płaszcz i kapelusz. Minął ją szybkim krokiem, nawet na nią nie spojrzawszy. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie straciła swojej siły przyciągania mężczyzn.

Stała wśród drzew, czekając. Zasady spotkania były ściśle określone. Jeśli agent nie stawi się punktualnie, idź i wróć następnego dnia. Postanowiła odczekać jeszcze minutę i wracać.

Usłyszała kroki. Ten sam mężczyzna, który minął ją przed chwilą. Omal na nią nie wpadł w ciemności.

– Ojejku, rzeczywiście chyba się trochę zgubiłem – odezwał się z akcentem, którego nie potrafiła bliżej określić. – Czy mogłaby mi pani wskazać drogę do Park Lane?

Catherine przyjrzała mu się uważnie. Uśmiechał się serdecznie, spod ronda błyskały modre oczy. Wskazała na zachód.

– Tam.

– Dziękuję. – Ruszył w swoją stronę, ale nagle się odwrócił. – „Kto wstąpi na górę Pana? Kto stanie w Jego świętym miejscu?".

– „Człowiek rąk nieskalanych i czystego serca; który nie skłonił swej duszy ku marnościom i nie przysięgał fałszywie" *.

Uśmiechnął się i rzekł:

– Catherine Blake, niech mnie kule biją. Może byśmy poszli w jakieś ciepłe miejsce, gdzie można by porozmawiać?

Catherine sięgnęła do torebki i wyjęła swoją latareczkę.

– Masz taką? – spytała.

– Niestety nie.

– Głupi błąd. A taki głupi błąd może oboje nas kosztować życie.

Rozdział drugi

Londyn

Kiedy Harry Dalton pracował jeszcze w stołecznej policji, cieszył się opinią skrupulatnego, sprytnego i niestrudzonego detektywa, który uważa, że nie wolno lekceważyć żadnego, nawet najdrobniejszego śladu. Jego wielka chwila nadeszła w 1936 roku. Dwie dziewczynki zniknęły z placu zabaw w East Endzie i Harry'ego przydzielono do grupy oficerów badających sprawę. Po trzech bezsennych dniach i nocach poszukiwań Harry aresztował zboczeńca, niejakiego Spencera Thomasa. To Harry prowadził przesłuchanie. O świcie zaprowadził szukających do ustronnego zaułka w pobliżu ujścia Tamizy, gdzie, zgodnie z zeznaniami Thomasa, znajdowały się ciała zmaltretowanych dziewczynek. W ciągu następnych dni znalazł ciała prostytutki z Gravesend, kelnerki z Bristolu i gospodyni domowej z Sheffield. Spencera Thomasa zamknięto w więziennym szpitalu psychiatrycznym. Harry awansował na detektywa- inspektora.

Nic jednak w karierze zawodowej nie przygotowało go na tak frustrujące dni jak ten. Szukał niemieckiego agenta, ale nie dysponował najmniejszą wskazówką ani śladem. Jedyne, co mu pozostało, to dzwonić do małych posterunków policji w całym kraju i prosić o raporty o jakichś anomaliach, jakichkolwiek przestępstwach, które mogą towarzyszyć działalności szpiega. Nie mógł powiedzieć, że szuka agenta, bo złamałby reguły bezpieczeństwa. Błądził po omacku, a Harry Dalton nienawidził błądzić po omacku.

Rozmowa z policjantem z Evesham niczym się nie różniła od innych tego rodzaju konwersacji.

– Że jak się pan nazywa?

– Harry Dalton.

– I skąd pan dzwoni?

– Z Ministerstwa Wojny w Londynie.

– Rozumiem. I czego pan chciałby się ode mnie dowiedzieć?

– Chciałbym się dowiedzieć, czy zgłoszono panu przestępstwa, które mógłby popełnić człowiek uciekający.

– Na przykład?

– Na przykład skradzione samochody, skradzione rowery, skradzione kartki, paliwo. Niech pan wysili wyobraźnię.

– Rozumiem.

– Więc?

– Rzeczywiście, zgłoszono kradzież roweru.

– Naprawdę? Kiedy?

– Dziś rano.

– To może być coś.

– Rowery stały się teraz towarem na wagę złota. Miałem w szopie przeżartego rdzą gruchota. Wziąłem go, odczyściłem i sprzedałem jankeskiemu kapralowi za dychę. Dychę! Dasz pan wiarę? A rzęch nie był wart nawet dziesięć szylingów.

– To ciekawe. A wracając do skradzionego roweru?…

– Chwileczkę. Mówiłeś, że jak ci na imię?

– Harry.

– Harry, poczekaj chwilkę… George, czy słyszeliśmy coś więcej o tym skradzionym rowerze z Sheep Street? Tak, tym… Jak to znalazł? Gdzie, do cholery, się podziewał?… Na środku pastwiska? Jakim cudem tam wylądował?… Sam go tam zostawił? Chryste Panie! Harry, jesteś tam?

– Tak, jestem.

– Przykro mi, fałszywy alarm.

– Nic się nie stało. Dzięki, że sprawdziłeś.

– Nic takiego.

– Gdybyś usłyszał o czymś…

– Dowiesz się jako pierwszy, Harry.

– Cześć.

Późnym popołudniem odebrał dziesiątki telefonów od policjantów z prowincji, jeden dziwniejszy od drugiego. Policjant z Bridgewater zgłosił stłuczenie szyby.

– Wygląda na włamanie? – spytał Harry.

– Właściwie to nie.

– Dlaczego?

– Bo to był witraż w kościele.

– Dobrze. Miej oczy otwarte.

Policja w Skegness doniosła, że ktoś próbował po godzinach dostać się do pubu.

– Człowiek, którego szukam, może się nie orientować, że puby zamyka się o określonej porze – powiedział Harry.

– Zbadam sprawę dokładniej.

– Dobrze, bądź w kontakcie. Oddzwonił po dwudziestu minutach.

– To tylko tamtejsza mieszkanka, która szukała męża. Zdaje się, że straszny pijak.

вернуться

* Psalm 23, 3-4, wg Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).

33
{"b":"107143","o":1}