Wolno uchyliła drzwi. Chciała poprosić, by zachowali ciszę i nie pobudzili dziewcząt. Ale nawet nie dobyła z siebie słowa. Duży – ten bez karku – ramieniem pchnął drzwi i łapą zatkał jej usta. Eunice próbowała krzyknąć, lecz głos nagle ugrzązł jej w gardle.
Drobniejszy przysunął usta do jej ucha i szepnął ze spokojem, który jeszcze bardziej ją przeraził:
– Tylko nam daj to, czego chcemy, kochaniutka, a nikomu nic się nie stanie.
A potem minął ją i popędził na górę.
Sierżant Meadows uważał się za swego rodzaju autorytet od gangu Pope'a. Wiedział, jak zarabiają – legalnie i nielegalnie – z imienia i twarzy znał większość członków grupy. Dlatego kiedy usłyszał rysopis dwóch mężczyzn, którzy właśnie najechali pensjonat w Islington, zwinął interes na miejscu zabójstwa i ruszył osobiście zbadać sprawę. Opis jednego mężczyzny pasował do Richarda „Dicky'ego" Dobbsa, pierwszego ochroniarza i faceta od mokrej roboty Pope'a. Opis drugiego zaś do samego Roberta Pope'a.
Meadows, jak to miał w zwyczaju, krążył po salonie, podczas gdy Eunice Wright, sztywno wyprostowana w krześle, cierpliwie po raz kolejny relacjonowała przebieg wydarzeń, choć robiła to już dwukrotnie. Filiżankę herbaty zastąpił kieliszeczek słabej sherry. Na twarzy kobiety został odcisk dłoni napastnika, miała też guza po pchnięciu na podłogę. Poza tym nie odniosła większych obrażeń.
– I nie powiedzieli pani, kogo albo czego szukają? – dopytywał się Meadows, zatrzymując się na moment.
– Nie.
– W rozmowie między sobą rzucali jakieś imiona?
– Nie, chyba nie.
– Może przypadkowo zauważyła pani numer rejestracyjny furgonetki?
– Nie, ale opisałam samochód jednemu z policjantów.
– To bardzo popularny model, pani Wright. Niestety, sam opis wozu nie na wiele nam się zda. Jeden z moich ludzi popyta sąsiadów.
– Przykro mi – powiedziała, masując głowę.
– Dobrze się pani czuje?
– Nabił mi wielkiego guza, bandyta!
– Może powinna pani pójść do lekarza. Każę któremuś z policjantów, by panią podwiózł, kiedy już skończymy.
– Dziękuję. To bardzo miło z pana strony. Meadows włożył płaszcz przeciwdeszczowy.
– Może przypomina sobie pani coś, co jeszcze im się wymknęło?
– Cóż, było jeszcze coś. – Eunice Wright zawahała się i pokraśniała. – Przykro mi, ale użyli dość nieprzyzwoitego języka.
– Zapewniam, że nie poczuję się urażony.
– Ten mniejszy powiedział: „Jak dopadnę…" – zawahała się, zniżając głos, zażenowana. – „Jak dopadnę tę pieprzoną sukę, osobiście ją zabiję".
Meadows zmarszczył brwi.
– Jest pani pewna?
– O tak. Człowiekowi nieprzywykłemu do takiego słownictwa trudno to zapomnieć.
– Rzeczywiście. – Podał jej wizytówkę. – Gdyby przyszło pani jeszcze coś do głowy, proszę koniecznie zadzwonić. Miłego dnia, pani Wright.
– Miłego dnia, inspektorze.
Meadows włożył czapkę. Więc szukają kobiety. Może to jednak nie ludzie Pope'a. Może po prostu dwóch typków szukających jakiejś dziewczyny. Może ta zbieżność rysopisów jest przypadkowa. Meadows nie wierzył w zbiegi okoliczności. Przejedzie się jeszcze raz do magazynu Pope'ow i popyta, czy ostatnio nie kręciła się tam jakaś kobieta.
Rozdział dziesiąty
Londyn
Catherine Blake przyjęła, że oficerom alianckim dopuszczonym do ważnych sekretów wojennych uświadomiono, jakie niebezpieczeństwo stanowią szpiedzy. Bo z jakiego innego powodu komandor porucznik Peter Jordan przykuwałby do ręki teczkę na krótki odcinek drogi dzielący go od Grosvenor Square? Założyła też, że ostrzeżono ich przed niebezpieczeństwem kontaktów z kobietami. Na początku wojny przed klubem często odwiedzanym przez brytyjskich oficerów widziała plakat. Przedstawiał on wspaniałą biuściastą blondynkę w wydekoltowanej sukni wieczorowej i oficera, który podawał jej ogień. Niżej biegł napis: „Buzia na kłódkę, ta ślicznotka ma główkę". Catherine wydawało się to strasznie głupie. Nawet jeśli istniały takie kobiety – dziwki kręcące się po klubach i na przyjęciach, polujące na plotki i tajemnice – nic o nich nie słyszała. Ale przypuszczała, że ostrzeżenia mogą wyczulić Petera Jordana na piękną kobietę, która nagle stara się przykuć jego uwagę. Poza tym był bardzo inteligentnym, przystojnym mężczyzną o znacznej pozycji. Musiał starannie sobie dobierać towarzystwo. Świadczyła o tym tamta scena w Sa- voyu. Rozgniewał się na swojego przyjaciela Shepherda Ramseya, który umówił go z młodą, głupią pannicą. Będzie musiała bardzo ostrożnie go podejść.
Właśnie dlatego stała na rogu w pobliżu Vandyke Club, trzymając w ramionach torbę z jedzeniem.
Dochodziła szósta. Londyn był spowity mrokiem zaciemnienia. Światła samochodów dawały tę odrobinę światła, dzięki której Catherine mogła zobaczyć drzwi klubu. Po kilku minutach wynurzył się z nich mężczyzna średniego wzrostu i o średniej budowie ciała. To był Peter Jordan. Zatrzymał się na chwilę, żeby zapiąć płaszcz. Jeśli będzie się trzymał ustalonego rytuału, przejdzie pieszo krótki odcinek dzielący go od domu. Jeśli od niego odstąpi i weźmie taksówkę, Catherine nie dopisze szczęście. Jutro wieczorem będzie musiała tu znowu wrócić i czekać z torbą pełną zakupów.
Jordan postawił kołnierz płaszcza i ruszył w jej stronę. Catherine Blake odczekała chwilę i nagle wyrosła tuż przed nim.
Ich zderzeniu towarzyszył trzask pękającej papierowej torby i grzechot puszek toczących się po chodniku.
– Przepraszam, nie zauważyłem pani. Proszę pozwolić sobie pomóc.
– Nie, to moja wina. Zapomniałam latarki i błąkałam się tu po omacku. Czuje się jak skończona kretynka.
– Nie, to moja wina. Próbowałem sobie udowodnić, że trafię do domu po ciemku. Proszę, tu jest latarka. Zaraz pani poświecę.
– Mógłby pan poświecić na chodnik? Zdaje się, że moje kartkowe jedzenie właśnie się toczy do Hyde Parku.
– Niech mnie pani weźmie za rękę.
– Dziękuję. A przy okazji, może już pan przestać mi świecić prosto w twarz.
– Przepraszam, ale jest pani taka…
– Jaka?
– Nic takiego. Ta torba z mąką chyba nie przeżyła.
– Nic się nie stało.
– Pomogę pani pozbierać rzeczy.
– Poradzę sobie, dziękuję.
– Nie, nalegam. I muszę pani oddać mąkę. W domu mam fury jedzenia. Problem w tym, że nie wiem, co z nim zrobić.
– To marynarka pana nie karmi?
– Skąd pani…
– Cóż, mundur i akcent pana zdradził. Zresztą, tylko amerykański oficer byłby na tyle nierozsądny, żeby specjalnie chodzić po Londynie bez latarki. Mieszkam tu od dziecka, a i tak po ciemku się gubię.
– Proszę, muszę pani oddać to, co się zniszczyło.
– Bardzo to uprzejme z pańskiej strony, ale nie musi pan. Miło było na pana wpaść.
– Tak… Tak, bardzo miło.
– Czy byłby pan tak łaskaw i wskazał, którędy do Brompton Road?
– Tędy.
Odwróciła się i ruszyła w swoją stronę.
– Chwileczkę. Mam inną propozycję. Zatrzymała się i obejrzała.
– Jaką mianowicie?
– Może zgodziłaby się pani umówić ze mną kiedyś na drinka? Zawahała się i odparła:
– Wątpię, czy mam ochotę pić z obrzydliwym Amerykaninem, który upiera się chodzić po Londynie bez latarki. Ale wygląda pan w miarę nieszkodliwie. Dlatego odpowiedź brzmi: tak.
I znowu ruszyła w swoją stronę.
– Zaraz, niech pani poczeka. Nawet nie wiem, jak się pani nazywa.
– Catherine – odparła. – Catherine Blake.
– Nie mam pani numeru telefonu! – zawołał bezradnie Jordan. Ale ona rozpłynęła się w mroku i zniknęła.
Po powrocie do domu Peter Jordan poszedł prosto do gabinetu, chwycił za słuchawkę i wykręcił numer. Przedstawił się, a miły kobiecy głos kazał mu zostać na linii. Po chwili usłyszał drugi, charakterystyczny, z angielskim akcentem. Głos mężczyzny, którego znał jako Bruma.