Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po pięciu minutach Vicary wyszedł z domu i zamknął za sobą drzwi. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że na śmierć zapomniał o umówionym lunchu z Helen.

Samochód prowadziła ładna, młoda funkcjonariuszka WRNS, która podczas krótkiej podróży nie odezwała się ani słowem. Zatrzymała się o dwieście metrów od miejsca mordu, najbliżej jak się dało, u stóp łagodnego wzniesienia. Znowu się rozpadało, więc Vicary pożyczył od niej parasol. Wysiadł i cicho zamknął drzwiczki, jakby przyjechał na pogrzeb. Przed nim silne strumienie białego światła omiatały okolicę. Przywodziły mu na myśl reflektory, próbujące wychwycić z mroków nocy niemieckiego bombowca. Jeden ze strumieni objął i jego – osłonił oczy przed światłem. Dotarcie na miejsce zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał, gdyż wzniesienie okazało się właściwie pagórkiem. Wysoka, bardzo wilgotna trawa zmoczyła mu nogawki aż do kolan. Jakbj brodził po strumieniu. Ledwie się pojawił w polu widzenia funkcjonariuszy, opuścili latarki niczym miecze. Nadinspektor Jakiśtam łagodnie ujął go pod rękę i poprowadził na miejsce. Wykazał się rozsądkiem i nie wypowiedział głośno nazwiska Vicary'ego.

Ciało pospiesznie zasłonięto brezentową płachtą. Na środku zbierała się woda i wypływała bokiem niczym miniaturowy wodospad. Przykucnięty Harry pochylał się nad roztrzaskanym mózgiem.

Harry w swoim żywiole – pomyślał Vicary.

Tak naturalnie wyglądał, taki się wydawał zrelaksowany, kiedy oglądał ciało – można by pomyśleć, że właśnie odpoczywa pod drzewem w upalny, letni dzień. Vicary przypatrzył się miejscu zbrodni. Kobieta upadła na plecy, wylądowała z rozrzuconymi rękami i nogami, jak dziecko, które bawi się na śniegu w orła. Ziemia wokół głowy była czarna od krwi. Nieboszczka w jednej ręce nadal ściskała siatkę, widać w niej było puszki warzyw i jakieś mięso zawinięte w papier, który przesiąkł krwią. Zawartość torebki rozsypała się przy nogach. Vicary nie dostrzegł tam pieniędzy.

Harry zauważył milczącego zwierzchnika i podszedł do niego. Przez dłuższą chwilę stali bez słowa, niczym dwóch żałobników pochylających się nad grobem, tylko Vicary obmacywał kieszenie w poszukiwaniu okularów.

– Może to zbieg okoliczności – odezwał się Harry – ale ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Zwłaszcza jeśli to dotyczy kobiety z kulą, która przeszyła oko. – Umilkł, po raz pierwszy okazując uczucia. - Chryste, nigdy nie widziałem, żeby tak kogoś wykończyć. Przeciętny rzezimieszek nie strzela w głowę. Tylko zawodowiec.

– Kto znalazł ciało?

– Przechodzień. Przesłuchaliśmy go. Jego wersja się sprawdza.

– Kiedy ją zabito?

– Zaledwie parę godzin temu. Czyli zginęła późnym popołudniem albo wczesnym wieczorem.

– Ktoś słyszał strzał?

– Nie.

– Może broń była z tłumikiem?

– Niewykluczone.

Zbliżył się do nich nadinspektor.

– Niech mnie kule biją, toż to Harry Dalton, który rozgryzł sprawę Spencera Thomasa. – Policjant zerknął na Vicary'ego i znowu spojrzał na Harry'ego. – Słyszałem, że ostatnio pracujesz na zlecenie.

Harry zmusił się do uśmiechu.

– Witam, nadinspektorze.

– Od tej pory sprawa należy do służb bezpieczeństwa – powiedział Vicary. – Stosowne dokumenty otrzyma pan jutro rano. Harry ma koordynować śledztwo. Wszystko powinno przechodzić przez niego. Poza tym sporządzi w pana imieniu protokół. Chcę, by opisano to jako nieudany napad rabunkowy. Opisać ranę zgodnie z prawdą. Nie wdawać się w szczegóły dotyczące miejsca. W protokole napisać, że policja szuka pary zbiegów nieznanego pochodzenia, których widziano w parku w porze zbrodni. Swoim ludziom nakazać dyskrecję. Dziękuję, nadinspektorze. Harry, spotkamy się jutro z samego rana.

Harry i nadinspektor odprowadzili wzrokiem sylwetkę kulejącego profesora, który zszedł ze wzgórza i zniknął w gęstych ciemnościach. Nadinspektor popatrzył na Harry'ego.

– Chryste, a tego co ugryzło?

Harry został w parku, dopóki nie zabrano ciała. Było już po północy. Poprosił jednego z policjantów, żeby go podrzucił do domu. Mógłby wezwać wóz służbowy, ale nie chciał, by w pracy wiedziano, dokąd jechał. Wysiadł w okolicy mieszkania Grace Clarendon i ostatni odcinek przeszedł pieszo. Z powrotem dała mu dawny klucz i wszedł bez pukania. Grace zawsze spała jak dziecko – na brzuchu, z rozrzuconymi rękami i nogami, jasna stopa wysuwała się spod nakrycia. Harry rozebrał się cicho i nie zapalając światła, próbował się wślizgnąć do łóżka, tak by nie obudzić kochanki. Sprężyny zaskrzypiały pod jego ciężarem. Grace poruszyła się, przewróciła na bok i pocałowała go.

– Bałam się, że znowu mnie porzuciłeś, Harry.

– Nie, po prostu miałem bardzo długą i wyjątkowo obrzydliwą noc.

Oparła się na łokciu.

– Co się stało?

Harry jej powiedział. Nie mieli przed sobą tajemnic.

– Możliwe, że zabiła ją ta agentka, której szukamy.

– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

– To było makabryczne. Strzelono jej prosto w twarz. Taką rzecz trudno zapomnieć, Grace.

– Mogę sprawić, żebyś zapomniał?

Harry chciał wyłącznie spać. Był wykończony, a po oglądaniu trupów zawsze czuł się brudny. Lecz Grace go pocałowała, najpierw powolutku, bardzo delikatnie. Potem stopniowo sprowokowała go, żeby zdjął z niej kwiecistą koszulę nocną i zaczęło się szaleństwo. Zawsze, kochała się z nim jak opętana, wbijając w niego paznokcie, drapiąc, wsysając się w niego, jakby chciała wypić truciznę z rany. A kiedy w nią wszedł, szlochała i błagała, żeby już nigdy więcej jej nie opuszczał. Później zaś, gdy zasnęła u jego boku, Harry'ego dopadła najstraszniejsza myśl w jego życiu. Otóż złapał się na tym, że liczy na to, iż mąż Grace nie wróci z wojny.

Rozdział czwarty

Londyn

Następnego popołudnia w tajnym pokoju przy Grosvenor Square 47 zebrali się wokół dużego modelu portu Mulberry amerykańscy oraz angielscy oficerowie odpowiedzialni za projekt, osobisty szef sztabu Churchilla, generał sir Hastings Ismay i dwóch generałów ze sztabu Eisenhowera, którzy tkwili nieruchomo jak posągi.

Spotkanie zaczęło się w dość przyjaznej atmosferze, ale po paru minutach wybuchły sprzeczki. Obie strony zasypywały się zarzutami, oskarżeniami o bałagan i opieszałość, padło nawet kilka komentarzy osobistych, których bardzo szybko pożałowano.

– Brytyjscy konstruktorzy okazali się nadmiernymi optymistami.

– Bo wy, Amerykanie, jesteście zbyt niecierpliwi, zbyt… no, zbyt cholernie amerykańscy!

Wszystko to wina napięcia, zgodzili się wreszcie, i zaczęli jeszcze raz.

Wynik inwazji zależał od tego, czy sztuczne porty znajdą się na miejscu i czy zaczną funkcjonować tuż po lądowaniu pierwszych oddziałów. Tymczasem, choć od dnia inwazji dzieliło ich tylko trzy miesiące, realizacja projektu Mulberry straszliwie się opóźniała.

– To te cholerne Phoenixy – warknął jeden z angielskich oficerów, który, tak się złożyło, współtworzył akurat tę bardziej udaną składową akcji Mulberry.

Niestety, miał rację: produkcja gigantycznych betonowych bloków, jądra całego projektu, niebezpiecznie się opóźniała. Pojawiało się mnóstwo problemów, które mogłyby się wydać zabawne, gdyby gra nie szła o tak wysoką stawkę. Ciągle brakowało cementu i stali do zbrojeń. Ciągle brakowało miejsc do produkcji, a południowe wybrzeże Anglii miało za mało portów, w których można by przechować bloki. Nie wspominając o niedoborach wykwalifikowanych kadr i o tym, że robotnicy byli osłabieni i niedożywieni na skutek ciągłych braków w zaopatrzeniu.

Istna klęska. Bez bloków, które pełniłyby rolę falochronów, cała operacja Mulberry spali na panewce. Potrzebny był ktoś, kto z samego rana ruszyłby na objazd miejsc produkcji i realistycznie oszacował, czy uda się zbudować na czas Phoenixy. Musi to być ktoś, kto nadzorował duże inwestycje i wie, jak zmodyfikować już uruchomioną produkcję.

65
{"b":"107143","o":1}