Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Podniosła swoje rzeczy: skórzany plecak, obraz, podniszczone sztalugi. Cały dzień spędziła nad ujściem rzeki Orwell, malując. Malarstwo stanowiło jej największą pasję, a najbardziej upodobała sobie pejzaż wschodniej Anglii. Oczywiście przez to jej prace stały się nieco monotonne. Matka wolała obrazy przedstawiające ludzi: scenki z ulic czy zatłoczonych kafejek. Kiedyś nawet zaproponowała j ej, żeby na jakiś czas wyjechała do Francji pogłębić swe studia. Beatrice odmówiła. Kochała moczary, groble, ujścia rzek i bagniste tereny na północ od Cambridge, pagórki i pastwiska Suffolk.

Niechętnie ruszyła w stronę domu, bo bagaż, który musiała dźwigać, był ciężki. Miała na sobie męską bawełnianą koszulę, poplamioną farbą tak samo jak ręce, gruby sweter, w którym czuła się jak pluszowy miś, dwurzędową kurtkę o trochę za długich rękawach i spodnie wetknięte w ocieplane gumowe buty. Kroczyła żwawo poboczem i wkrótce znalazła się poza kręgiem światła latarni. Otoczyła ją ciemność. Beatrice nie bała się chodzić w nocy po pustkowiu. Matka, którą te długie samotne wędrówki napawały strachem, nieustannie ostrzegała ją przed gwałcicielami. Ona wyśmiewała te obawy.

Zadrżała z zimna. Pomyślała o wiejskim domu na obrzeżach Ipswich, który zostawiła jej w spadku matka. Na jego tyłach zbudowała dużą, jasną pracownię, gdzie spędzała większość czasu. Bardzo często przez wiele dni nie widziała żywej duszy.

Wszystko to – i więcej – wiedział jej zabójca.

Po pięciu minutach drogi Beatrice usłyszała za sobą warkot silnika. Pewnie jakaś ciężarówka, uznała. A po odgłosie sądząc, dość stara. Spojrzała na dwa kręgi światła, które oświetliły trawę na poboczu. Usłyszała, że silnik cichnie i auto zaczyna hamować. Uderzył ją chłodny podmuch wiatru, kiedy minęła ją furgonetka. Zakrztusiła się odorem spalin.

A potem patrzyła, jak wóz zjeżdża na bok i staje.

Dłoń widoczna w jasnej poświacie księżyca wydała się Beatrice dziwna. Wysunęła się przez okienko od strony kierowcy i zamachała w jej stronę. Gruba skórzana rękawica – zauważyła Beatrice. Takie wkładają robotnicy przenoszący duże ciężary. Roboczy kombinezon – chyba ciemnoniebieski.

Dłoń ponownie ją przywołała. I znowu to samo: Beatrice coś nie pasowało w sposobie, w jaki ręka się poruszała. W końcu była malarką, a malarze znają się na ruchu. Jeszcze coś. Na chwilę odsłonił się kawałek skóry między rękawiczką a rękawem. Nawet w słabym świetle Beatrice dostrzegła, że nadgarstek jest blady, nieowłosiony – zupełnie inny niż przegub typowego robotnika – a do tego wyjątkowo smukły.

A mimo to nadal nie czuła niepokoju. Przyspieszyła kroku i w kilku susach dopadła klamki od strony pasażera. Otworzyła drzwiczki, postawiła swoje rzeczy przy siedzeniu, podniosła głowę i dopiero wtedy zauważyła, że kierowca zniknął.

Przez ostatnie świadome sekundy swego życia Beatrice Pymm zastanawiała się, czemu ktoś miałby wykorzystywać furgonetkę do przewożenia motocykla. A przecież stał tam, oparty o skrzynię, a obok niego leżały dwa kanistry benzyny.

Nie odsuwając się od samochodu, zatrzasnęła drzwiczki i krzyknęła. Nikt nie odpowiedział.

Po paru sekundach usłyszała chrzęst skórzanych butów na żwirze.

I znowu ten sam odgłos, tym razem bliżej.

Zerknęła przez ramię i zobaczyła kierowcę. Zajrzała mu w twarz, lecz zasłaniała ją czarna wełniana maska. Przez dziury na oczy zimno spoglądały na Beatrice błękitne tęczówki. Zza otworu na usta wyłaniały się lekko rozchylone wargi, bardziej pasujące do kobiety niż mężczyzny.

Beatrice już chciała krzyknąć o pomoc, ale napastnik zdławił jej krzyk, wpychając jej pięść w usta. Osłonięte rękawicą palce wbiły się w miękkie gardło. Rękawiczka smakowała jak kurz, benzyna i zjełczały smar samochodowy. Beatrice zakrztusiła się i zwymiotowała resztki lunchu, który zjadła na świeżym powietrzu: pieczonego kurczaka, ser stilton i czerwone wino.

W tej samej chwili poczuła w okolicach lewej piersi drugą rękę napastnika. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że oto w końcu sprawdziły się przepowiednie matki. Lecz ten człowiek nie obmacywał jej jak lubieżnik czy gwałciciel. Bardziej przypominało to badanie lekarskie, sprawne, delikatne. Dłoń przesunęła się z piersi na żebra i tam mocno nacisnęła. Beatrice szarpnęła się, wciągnęła powietrze i mocniej ugryzła, ale kierowca najwyraźniej nic nie poczuł przez grubą rękawicę.

Dłoń dotarła do najniższego żebra i badała miękkie ciało nad brzuchem ofiary. Nie przesunęła się niżej. Palec zatrzymał się w jednym miejscu. Beatrice usłyszała suchy trzask.

Przeszywający ból, nagły błysk oślepiająco białego światła.

I wreszcie miłosierna ciemność.

Morderca bez końca trenował, szykując się do dzisiejszego występu, ale to był pierwszy raz. Wyjął dłoń z ust kobiety, odwrócił się i zwymiotował. Nie pora na uczucia. Zabójca był żołnierzem – majorem wywiadu – a Beatrice Pymm niedługo stałaby się wrogiem. Szczerze żałował, lecz ta kobieta musiała zginąć.

Starł wymiociny z maski i zabrał się do pracy. Chwycił rękojeść i szarpnął. Ciało zacisnęło się wokół ostrza, ale morderca pociągnął mocniej i sztylet wysunął się z rany.

Doskonały cios: czyściutki, zaledwie odrobina krwi.

Vogel byłby dumny.

Zabójca wytarł krew, zatrzasnął ostrze i schował sztylet do kieszeni kombinezonu. Następnie chwycił ciało pod pachy, zaciągnął je na tył furgonetki i upuścił na żwirowane pobocze.

Otworzył tylne drzwi. Ciałem ofiary wstrząsnęły drgawki.

Porządnie się narobił, wciągając je do środka, ale w końcu się udało. Silnik zacharczał, ale po chwili zaskoczył. Furgonetka ruszyła w dalszą drogę, minęła ciemną wioskę i skręciła w opuszczony trakt.

Morderca, opanowany mimo trupa za plecami, dla zabicia czasu nucił piosenkę z dzieciństwa. Czekała go długa podróż, co najmniej czterogodzinna. W czasie przygotowań przejechał tę trasę motocyklem, tym samym, który teraz leżał obok Beatrice Pymm. Furgonetką to potrwa jeszcze dłużej. Silnik jest słaby, hamulce do niczego, do tego wóz ściągał na prawo.

Zabójca poprzysiągł sobie, że następnym razem ukradnie lepszy.

Cios zadany sztyletem w serce zwykle nie od razu zabija. Nawet jeśli ostrze przeszyje komorę, serce jeszcze jakiś czas bije, dopóki ofiara nie wykrwawi się na śmierć.

Podczas gdy furgonetka toczyła się po drodze, pierś Beatrice Pymm błyskawicznie napełniała się krwią. Beatrice miała wrażenie, że zapada w stan śpiączki. I że zaraz umrze.

Przypomniała sobie ostrzeżenia matki przed samotnymi powrotami po zmierzchu. Czuła swoją krew – wilgotną i lepką – wypływającą z ciała i plamiącą koszulę. Zastanawiała się, czy obrazowi nic się nie stało.

A potem usłyszała śpiew. Piękny. Minęła chwila, nim sobie uświadomiła, że kierowca nie śpiewa po angielsku. Piosenka była niemiecka, a śpiewała ją kobieta.

W tej chwili Beatrice Pymm umarła.

Pierwszy przystanek, dziesięć minut później, nad rzeką Orwell, w tym samym miejscu, gdzie Beatrice Pymm dziś cały dzień malowała. Morderczyni wysiadła, nie wyłączając silnika. Przeszła na stronę pasażera, otworzyła drzwiczki, wyjęła obraz, sztalugi i plecak.

Rozstawiła sztalugi tuż nad brzegiem wolno płynącej rzeki, umieściła na nich obraz. Otworzyła plecak, wyjęła farby, paletę i położyła je na wilgotnej ziemi. Zerknęła na nie dokończony obraz, wyglądał na całkiem niezły. Szkoda, że nie mogła zabić kogoś mniej utalentowanego.

Następnie wzięła opróżnioną do połowy butelkę wina, wylała resztę trunku do rzeki i rzuciła ją obok sztalug. Biedna Beatrice. Za dużo wina, nieostrożny krok, lądowanie w lodowatej wodzie, powolna podróż na otwarte morze.

Przyczyna zgonu: najprawdopodobniej utonięcie, zapewne na skutek nieszczęśliwego wypadku.

Sprawa zamknięta.

Sześć godzin później furgonetka minęła Whitchurch, wioskę w West Midlands, i skręciła w piaszczystą drogę wiodącą wzdłuż pola jęczmienia. Zabójczyni wykopała grób poprzedniego wieczoru – na tyle głęboki, by ukryć w nim ciało, choć nie na tyle, by nigdy nie znaleziono zwłok.

2
{"b":"107143","o":1}