Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pozostanie w Abwehrze i współpraca z nowymi władzami miała swoje zalety. Vogel po cichu wyekspediował Gertrudę,

Nicole i Lizbet z Bawarii do Szwajcarii. Jak przystało na porządnego oficera wywiadu, sfinansował akcję w super skomplikowany sposób, przelewając oszczędności z tajnych kont Abwehry na osobiste konto żony w Szwajcarii, a następnie całą tę wymianę pokrywając własnymi pieniędzmi zgromadzonymi w Niemczech. Wysłał z kraju dość pieniędzy, by przez pierwsze lata po wojnie mogli żyć dostatnio. W dodatku trzymał w zanadrzu jedną kartę: wiadomość, za którą – był tego pewny – Brytyjczycy i Amerykanie chętnie zapłacą pieniędzmi i ochroną.

Schellenberg skończył rozmowę i skrzywił się, jakby go bolał żołądek.

– Więc – zagaił – po co pana tu dziś zaprosiłem, kapitanie Vogel? Bardzo frapujące wieści dotarły do nas z Londynu.

– Doprawdy? – Vogel podniósł brwi.

– Tak. Nasze źródło w MI- 5 przekazało nadzwyczaj interesujące wiadomości.

Schellenberg zamaszystym ruchem ujął jakiś świstek i podał go Voglowi.

Cóż za subtelna manipulacja – pomyślał Vogel, czytając. Skończywszy, położył kartkę na biurku.

– To rzecz wyjątkowa, żeby MI- 5 podjęła kroki dyscyplinarne przeciwko osobistemu przyjacielowi i zaufanemu współpracownikowi Winstona Churchilla. A moje źródło jest czyste jak łza. Osobiście rekrutowałem tego agenta. To nie żadne ścierwo Canarisa. Moim zdaniem ta informacja potwierdza prawdziwość dokumentów skradzionych przez pańską agentkę, kapitanie.

– Tak, najwyraźniej ma pan rację, Herr Brigadenführer.

– Natychmiast należy o tym powiadomić führera. Dziś wieczorem spotyka się w Berchtesgaden z japońskim ambasadorem, by omówić przygotowania do inwazji. Jestem przekonany, że będzie chciał przekazać mu tę informację.

Vogel skinął głową.

– Za godzinę wylatuję z Tempelhof. Chciałbym, żeby pan udał się ze mną i osobiście przekazał raport führerowi. W końcu to była pańska operacja. Poza tym wódz najwyraźniej pana polubił. Czeka pana świetlana przyszłość, kapitanie Vogel.

– Dziękuję za propozycję, Herr Brigadenführer, ale sądzę, że to pan winien przekazać mu tę wiadomość.

– Jest pan pewny, kapitanie?

– Jak najbardziej, Herr Brigadenführer.

Rozdział dwudziesty

Oyster Bay, Long Island

Wreszcie prawdziwie wiosenny dzień – ciepłe słońce, lekki wiatr od zatoki. Wczoraj było zimno i mokro. Dorothy Lauterbach obawiała się, że pogoda zrujnuje uroczystości pogrzebowe. Zadbała, by we wszystkich kominkach położono drwa, i kazała przygotować morze gorącej kawy dla gości. Ale przed południem słońce rozpędziło ostatnie chmury i wyspa tonęła w blasku. Dorothy błyskawicznie przeniosła uroczystość żałobną z domu na trawnik z widokiem na zatokę.

Shepherd Ramsey przywiózł z Londynu rzeczy Jordana: ubrania, książki, listy, osobiste notatki, których nie zabrały służby bezpieczeństwa. W samolocie lecącym nad Atlantykiem Ramsey przerzucał kartki, upewniając się, czy nie ma tam wzmianki o kobiecie, z którą Peter się spotykał w Londynie przed śmiercią.

Na symbolicznym pogrzebie pojawiło się mnóstwo ludzi. Ponieważ nie było ciała, postawiono tylko płytę przy grobie Margaret. Stawili się wszyscy pracownicy banku Brattona, prawie wszyscy pracownicy Northeast Bridge Company i większość śmietanki Long Island: Blakemore'owie, Branderbergowie, Carlisle'owie, Duttonowie, Robinsonowie, Tetlingerowie. Billy stał przy Jane, ona zaś wspierała się na ramieniu Walkera Hardegena. Bratton odebrał od przedstawiciela marynarki wojennej flagę. Wiatr otrząsał kwiaty z drzew, płatki spływały na tłum, niby confetti. Jeden człowiek – wysoki, chudy mężczyzna – trzymał się na uboczu, ręce założył na plecy, schylił głowę z poszanowaniem. Miał na sobie szary dwurzędowy garnitur, odrobinę za ciężki na taki ciepły wiosenny dzień.

Wśród obecnych znał go jedynie Walker Hardegen. I to też tylko z pseudonimu, tak idiotycznego, że Walkerowi zawsze chciało się śmiać, kiedy się nim posługiwał.

Był to jego oficer prowadzący, a używał pseudonimu Brum.

Shepherd Ramsey przywiózł list od człowieka w Londynie. Podczas przyjęcia Dorothy i Bratton wymknęli się do biblioteki, żeby go przeczytać. Najpierw zrobiła to Dorothy. Trzymała kartkę w drżących dłoniach. Postarzała się, postarzała i posiwiała. Grudniowy upadek na oblodzonych schodach mieszkania na Manhattanie zakończył się złamaniem kości biodrowej. Teraz kulała, przez co straciła swoją wcześniejszą energię. Kiedy skończyła lekturę, jej oczy zwilgotniały, ale nie rozpłakała się. Dorothy we wszystkim zachowywała umiar. Podała list Brattonowi, który płakał, czytając.

Drogi Billy,

Piszę ten Ust z ogromnym bólem. Bardzo krótko miałem przyjemność pracować z twoim Tatą, ale uważam go za jednego z najwybitniejszych ludzi, z jakimi się zetknąłem. Był zaangażowany w jedną z najważniejszych operacji tej wojny. Jednak możliwe, że ze względów bezpieczeństwa nigdy dokładnie się nie dowiesz, co robił.

O jednym mogę Cię zapewnić: dzięki Jego pracy ocaleją niezliczone setki ludzi, a narody Europy raz na zawsze pokonają Hitlera i nazistów. Twój ojciec naprawdę oddal swe życie, by inni mogli żyć. Był wielkim bohaterem.

Lecz żadne jego osiągnięcia nie przynosiły mu takiej radości i dumy jak Ty, Billy. Kiedy o Tobie mówił, jego twarz się rozpromieniała. W jego oczach pojawiał się blask, na ustach uśmiech - choćby był najbardziej zmęczony. Nigdy nie miałem szczęścia mieć syna. Słuchając, jak Twój ojciec o Tobie mówi, uświadamiałem sobie, ile straciłem.

Z wyrazami oddania Alfred Vicary

Bratton oddał list Dorothy. Złożyła go, wsunęła do koperty i umieściła w najwyższej szufladzie biurka męża. Podeszła do okna i wyjrzała na dwór.

Wszyscy jedli, pili, najwyraźniej świetnie się bawiąc. Na uboczu, na trawie obok przystani siedzieli Billy, Jane i Walker. Jane połączyło z Walkerem coś więcej niż przyjaźń. Zaczęli się spotykać nie tylko towarzysko, a Jane wręcz przebąkiwała coś o małżeństwie.

Czyż to nie byłoby cudownie? – pomyślała Dorothy. Billy w końcu miałby prawdziwą rodzinę.

W ten sposób zamknęłoby się koło. Jak ładnie. To przynosiło pociechę. Zrobiło się ciepło, wkrótce nadejdzie lato. Mieszkańcy zaczną wracać do letnich domów, będą przyjęcia.

Życie idzie naprzód – powiedziała sobie w duchu. – Peter i Margaret odeszli, ale życie niewątpliwie idzie naprzód.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Hrabstwo Gloucester, Anglia; wrzesień 1944

Nawet Alfreda Vicary'ego zaskoczyło tempo, w jakim udało mu się wypaść z obiegu. Oficjalnie nazywało się to zawieszeniem na czas dochodzenia komisji wewnętrznej. Wiedział, że w ten zawoalowany sposób się go wylewa.

Jakby na złość sobie poszedł za radą Basila Boothby'ego i schronił się w domu ciotki Matyldy – nigdy nie oswoił się z myślą, że dom teraz należy do niego – żeby się pozbierać. Pierwsze dni wygnania były straszne. Brakowało mu atmosfery MI- 5, obrzydliwej nory, którą nazywał gabinetem, a nawet połówki. Zupełnie nie mógł porządnie zasnąć i winił za to podwójne łoże Matyldy – za miękkie, za dużo miejsca, by się zmagać z bolesnymi myślami. W rzadkim przebłysku geniuszu udał się do sklepu w wiosce, gdzie zaopatrzył się w łóżko polowe. Rozstawił je w bawialni przy kominku – dziwaczne miejsce, przyznawał, ale nie zamierzał przyjmować gości. Od tej nocy sypiał już przyzwoiciej.

Przeszedł długi okres bezruchu. Ale wiosną, kiedy się ociepliło, skierował całą nie wykorzystaną energię na nowy dom. Wywiadowcy, którzy z rzadka go odwiedzali, z przerażeniem patrzyli, jak Vicary rzuca się na ogród, uzbrojony w sekator, sierp i okulary. Ze zdumieniem przyglądali się, jak odmalowuje mieszkanie. Mnóstwo czasu poświęcono ożywionym dyskusjom nad wyborem koloru – nieskazitelnej bieli. Czy to znaczy, że nastrój mu się poprawia, czy też robi z domu szpital i szykuje się do dłuższego w nim pobytu?

118
{"b":"107143","o":1}