Okoliczni mieszkańcy również się niepokoili o sąsiada. Poole ze sklepu wielobranżowego zdiagnozował nastrój Vicary'ego jako żałobę.
– Niemożliwe – odparł Plenderleith ze sklepu ogrodniczego, który udzielał Vicary'emu wskazówek, co zrobić z ogrodem. – Nigdy nie był żonaty ani w nikim zakochany.
Panna Lazenby ze sklepu odzieżowego oświadczyła, że żaden z nich nie ma racji.
– Biedaczysko kona z miłości, ślepy by zauważył. A wybranka najwyraźniej nie odwzajemnia tych uczuć.
Nawet gdyby Vicary wiedział o tej dyspucie, nie zdołałby jej rozstrzygnąć, gdyż tak samo jak ci, którzy go obserwowali, nie wiedział, co właściwie go gnębi. Rektor jego dawnego wydziału na Uniwersytecie Londyńskim napisał do niego. Dobiegły go słuchy, że Vicary już nie pracuje w Ministerstwie Wojny, więc zastanawiał się, kiedy profesor chciałby wrócić. Vicary przedarł list i spalił go w kominku.
W Londynie nic na niego nie czekało – tylko złe wspomnienia – więc trzymał się z dala od stolicy. Pojechał tam tylko raz, pewnego ranka w pierwszym tygodniu czerwca, kiedy sir Basil Boothby wezwał go, żeby się zapoznał z wynikami badań komisji wewnętrznej.
– Witaj, Alfredzie! – zawołał sir Basil, kiedy Vicary'ego wpuszczono do jego gabinetu.
Pokój tonął w pomarańczowym blasku. Boothby stał dokładnie na środku, jakby chciał zachować możliwość ruchu we wszystkie strony. Miał na sobie doskonale skrojony szary garnitur i wydał się Vicary'emu wyższy niż dawniej. Na zgrabnej kanapie siedział dyrektor generalny. Dłonie splótł jak do modlitwy, wzrok wbił we wzór na perskim dywanie. Boothby wyciągnął rękę i podążył do Vicary'ego. Na jego twarzy błądził dziwny uśmieszek i Vicary nie wiedział, czy generał chce go uścisnąć, czy uderzyć. I nie wiedział, czego bardziej się boi.
Tymczasem Boothby uścisnął mu rękę – odrobinę za czule – i położył wielkie łapsko na jego ramieniu. Dłoń miał rozpaloną i wilgotną, jakby właśnie skończył grę w tenisa. Sam podał Vicary'emu herbatę i gawędził, kiedy ten dopalał papierosa. Potem ceremonialnie wyjął z szuflady końcowy raport komisji i położył go na stoliku. Vicary bał się na niego spojrzeć.
Boothby z satysfakcją wyjaśnił Vicary'emu, że nie wolno mu czytać pełnych akt jego własnego przypadku. Dostał tylko okrojoną, jednostronicową wersję. Vicary trzymał kartkę w obu dłoniach, mocno ją naprężając, żeby nie drżała. Tekst burzył w nim krew, ale dyskusja i tak by już nic nie dała. Wręczył raport Boothby'emu, podał mu rękę, potem podał rękę dyrektorowi generalnemu i wyszedł.
Ruszył na dół. Ktoś inny rezydował w jego gabinecie. Znalazł Harry'ego z paskudną blizną na brodzie. Vicary nie przepadał za długimi pożegnaniami. Powiedział Harry'emu, że go wylano, podziękował mu za wszystko i odszedł.
Na dworze znowu padało, było zimno jak na czerwiec. Szef działu transportu zaproponował Vicary'emu samochód. Odmówił grzecznie. Rozłożył parasol i w strugach ulewnego deszczu odpłynął w stronę Chelsea.
Tę noc spędził w swoim londyńskim mieszkaniu. Obudził się o świcie. Deszcz bębnił w szyby. Był szósty czerwca. Włączył radio, żeby posłuchać wiadomości, i dowiedział się o rozpoczęciu inwazji.
W południe wyszedł, spodziewając się tłumów na ulicach, nerwowych pogawędek, ale Londyn nagle opustoszał. Mało kto odważył się wyjść do sklepu, niektórzy modlili się w kościołach. Taksówki krążyły po pustych ulicach, szukając klientów.
Vicary obserwował zajętych swoimi sprawami londyńczyków. Chciał do nich podbiec, potrząsnąć i zawołać: „Nie wiecie, co się dzieje? Nie wiecie, ile trudu to kosztowało? Do jakich sprytnych i podstępnych sztuczek musieliśmy się uciec, by tamtych zmylić? Nie wiecie, jak oni w końcu mnie potraktowali?".
Zjadł kolację w narożnym pubie i słuchał kolejnych biuletynów radiowych. Tej nocy, znowu sam, wysłuchał orędzia króla do narodu i położył się spać. Rano wziął taksówkę do Paddington i pierwszym pociągiem wrócił do domu.
Stopniowo, gdzieś koło lata, jego dni powoli zaczęły nabierać kształtu.
Wstawał wcześnie i czytał do lunchu, który jadał w pubie: zapiekankę jarzynową, piwo i mięso, jeśli było w karcie. Z pubu ruszał na spacer, który codziennie sobie narzucał, po ścieżkach wokół miasteczka. Z dnia na dzień ćmiący ból ustępował z jego zrujnowanego kolana, tak że w sierpniu przechadzki wydłużyły się do dziesięciu kilometrów. Rzucił papierosy, zmienił je na fajkę. Rytuał palenia fajki – nabijanie, czyszczenie, zapalanie, ponowne zapalanie – idealnie pasował do jego obecnego życia.
Sam nie wiedział, kiedy właściwie to się stało, którego dnia to zniknęło z jego świadomości: ciasny gabinet, terkot dalekopisów, obrzydliwe jedzenie z kantyny, idiotyczne słownictwo: podwójne X… Mulberry… Phoenix… Kettledrum. Nawet Helen odsunęła się w bezpieczny, zamknięty kąt pamięci, z którego już nie mogła zrobić mu krzywdy. Alice Simpson zaczęła go odwiedzać w weekendy, spędziła z nim nawet cały tydzień na początku sierpnia.
Pod koniec lata ogarnęła go lekka melancholia, charakterystyczna dla mieszkańców wsi, gdy odchodzą ciepłe dni. Był cudowny zmierzch, horyzont płonął różnymi odcieniami fioletu i czerwieni, w powietrzu czuło się zwiastuny jesiennego chłodu. Pierwiosnki i dzwonki dawno przekwitły. Vicary przypomniał sobie podobny wieczór sprzed lat, kiedy Brendan Evans uczył go jeździć na motocyklu. Nie ochłodziło się na tyle, by rozpalać w kominku, ale ze swojego pagórka widział dym z kominów i czuł ostry zapach palonego świeżego drewna.
Wtedy właśnie go olśniło. Zobaczył to – niczym rozwiązanie jakiegoś szachowego problemu – rozłożone na pagórkach. Widział linie ataku, przygotowania, mistyfikację. Nic nie było tym, na co wyglądało.
Pobiegł do domu, zadzwonił do biura i poprosił o połączenie z Boothbym. Dopiero wtedy sobie uświadomił, że jest późno, a do tego piątek – dla niego dni tygodnia już dawno przestały się różnić. Mimo to jakimś cudem Boothby nadal siedział w gabinecie i sam odebrał telefon.
Vicary się przedstawił. Boothby wyraził nie skrywaną radość, że zadzwonił. Vicary zapewnił, że czuje się doskonale.
– Chcę z panem porozmawiać – przeszedł do rzeczy. – O Kettledrum.
Po drugiej stronie zapadła cisza, ale Vicary wiedział, że Boothby nie przerwał połączenia, bo słyszał, jak się wierci w fotelu.
– Pan już tu nie może się zjawić, Alfredzie. Został pan persona non grata. Z tego wniosek, że ja będę musiał odwiedzić pana.
– Świetnie. I niech pan nie udaje, że nie wie, jak mnie znaleźć, bo widzę pana obserwatorów, którzy mnie pilnują.
– Jutro w południe – zdecydował Boothby i odłożył słuchawkę.
Boothby przyjechał punktualnie w południe w służbowym humberze, ubrany, jak na wieś przystało, w tweedy, koszulę bez krawata i wygodny sweter. W nocy padało. Vicary wygrzebał z piwnicy drugą parę kaloszy i niby dwaj starzy druhowie ruszyli na obchód po łąkach, na których pasły się ostrzyżone owce. Boothby raczył go plotkami z wydziału, a Vicary z dużym wysiłkiem udawał zainteresowanie.
Po pewnym czasie zatrzymał się i zapatrzył w przestrzeń.
– Nic z tego nie było prawdziwe – powiedział. – Jordan, Catherine Blake, wszystko od początku było ustawione.
– Niezupełnie tak, Alfredzie – uśmiechnął się uwodzicielsko Boothby. – Ale jest pan blisko.
Odwrócił się i ruszył dalej, jego wysoka sylwetka rysowała się pionowo na linii horyzontu. Zatrzymał się i ruchem ręki przywołał towarzysza. Vicary dogonił go, utykając i obmacując kieszenie w poszukiwaniu okularów.
– Sam charakter operacji Mulberry rodził problemy – zaczął bez wstępów Boothby. – Było w nią zaangażowanych dziesięć tysięcy ludzi. Oczywiście, większość nie miała pojęcia, nad czym pracuje. Mimo to istniało olbrzymie niebezpieczeństwo potencjalnych przecieków. Elementy były tak duże, że musiano je wylewać na otwartych przestrzeniach. Betoniarnie porozrzucano po całym kraju, ale część konstrukcji budowano nawet w londyńskich dokach. Ledwie nam powiedziano o tym przedsięwzięciu, wiedzieliśmy, że mamy problemy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy sfotografują to z powietrza. Wiedzieliśmy, że jeden porządny szpieg, który by się pokręcił po placu budowy, domyśliłby się, co zamierzamy. Wysłaliśmy naszego człowieka do Selsey, żeby sprawdzić stan bezpieczeństwa. Zdążył wypić herbatkę z jednym z pracowników, zanim ktoś był uprzejmy go wylegitymować.