Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na razie jednak umościła się wygodniej na siedzeniu i rozkoszowała przejażdżką.

W sypialni było ciemno, kiedy Vernon Pope wszedł i cicho zamknął drzwi. Vivie wyprostowała się na kolanach. Vernon podszedł do łóżka i mocno ją pocałował. Bardziej bezwzględnie niż zwykle. Vivie podejrzewała, że wie dlaczego. Przesunęła ręką po jego spodniach.

– O Boże, Vernon. Czy to dla mnie, czy dla tej suki? Vernon rozchylił poły jej szlafroka i zsunął z ramion.

– Obawiam się, że i jedno, i drugie – przyznał, znowu ją całując.

– Chciałeś jej tam, w gabinecie. Poznałam to po twojej twarzy.

– Zawsze była z ciebie spostrzegawcza dziewczynka. Jeszcze raz go pocałowała.

– Kiedy wraca?

– Pod koniec tygodnia.

– Jak się nazywa?

– Podobno Catherine.

– Catherine – powtórzyła Vivie. – Śliczne imię. Jest piękna.

– Tak – odparł Pope zamyślony.

– A jaką miała do ciebie sprawę?

Pope zrelacjonował jej spotkanie. Nie było między nimi tajemnic.

– Drażliwa sprawa. Myślę, że chyba mocno ją przyciśniemy.

– Sprytna z ciebie dziewczynka.

– Nie, tylko bardzo niegrzeczna.

– Vivie, zawsze wiem, kiedy twoja główka knuje podstępne plany.

Zaśmiała się dziko.

– Mam trzy dni na wymyślenie wszystkich cudowności, które zrobimy tej kobiecie, gdy znowu się pojawi. A teraz zdejmuj te portki, ulżę ci.

Vernon Pope zrobił, co kazała.

Po chwili rozległo się ciche pukanie. Robert Pope wszedł, nie czekając na odpowiedź. Promień światła padł na parę kochanków. Vivie spojrzała bez skrępowania na Roberta i uśmiechnęła się.

– Ile razy ci powtarzałem, żebyś nie wchodził, kiedy drzwi są zamknięte! – wybuchnął Vernon Pope.

– To ważne. Zwiała nam.

– Jak to się stało, do cholery?

– Dicky zaklina się, że w jednej chwili ją miał, a w moment później zniknęła. Po prostu się rozpłynęła.

– Na miłość boską!

– Nikt się nie zrywa Dicky'emu. Ta kobieta to bez wątpienia profesjonalistka. Powinniśmy się trzymać od niej z daleka.

Vivie ogarnęła nagła panika.

– Wynoś się i zamknij za sobą drzwi, Robert. Kiedy zniknął, Vivie żartobliwie polizała Vernona.

– Chyba nie posłuchasz rady tej małej cioty, Vernon? – Oczywiście, że nie.

– To dobrze. A teraz… na czym to myśmy stanęli?

– O Boże – jęknął Vernon.

Rozdział szósty

Londyn

Wczesnym rankiem następnego dnia Robert Pope i Richard „Dicky" Dobbs z dużą niechęcią zadebiutowali w świecie wojennego wywiadu i rozpoczęli improwizowaną obserwację komandora porucznika Petera Jordana, na widok której obserwatorzy MI- 5 pozielenieliby z zazdrości.

Zaczęli, zanim wstał wilgotny, lodowaty poranek. Czarną furgonetką, z paką załadowaną jedzeniem w puszkach i z nazwą lokalnego sklepu kolonialnego z boku, podjechali we dwóch pod osiemnastowieczny dom Jordana w dzielnicy Kensington. Czekali prawie do ósmej, Pope przydrzemując, Dicky nerwowo żując gąbczastą bułkę i popijając kawę z papierowego kubka. Vernon Pope zagroził mu poważnym uszczerbkiem na ciele za wczorajszą wpadkę z tą babą. Niech go licho porwie, jeśli zgubi dziś Petera Jordana. Dicky, uważany za najlepszego kierowcę w kryminalnym światku Londynu, poprzysiągł sobie w duchu, że jak będzie trzeba, gotów przejechać w pogoni za Jordanem nawet przez środek Green Parku.

Nie musiał się jednak zdobywać na aż tak heroiczne wyczyny, gdyż o siódmej pięćdziesiąt pięć pod mieszkaniem Jordana zatrzymała się amerykańska limuzyna i zatrąbiła. Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich mężczyzna średniego wzrostu. Był w mundurze marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, białej czapce i ciemnym płaszczu. W ręku trzymał cienką skórzaną teczkę. Zniknął w samochodzie i zatrzasnął drzwiczki. Dicky tak się na nim koncentrował, że zapomniał uruchomić silnik. A gdy teraz to zrobił, silnik zarzęził i zgasł. Dicky przeklął go, zwymyślał, zagroził najstraszniejszymi konsekwencjami i dopiero potem znowu spróbował. Tym razem silnik zapalił z rykiem i rozpoczęła się ich cicha obserwacja Petera Jordana.

Pierwszy problem pojawił się na Grosvenor Square. Roiło się tam od taksówek, limuzyn generalicji i wojskowych pędzących we wszystkie strony. Wóz Jordana minął plac, wjechał w boczną uliczkę i zahamował przed niewielkim, nie oznakowanym budynkiem. Nie było mowy o zatrzymaniu się na ulicy. Po obu stronach stały zaparkowane samochody, wolne dla ruchu było tylko jedno pasmo, a amerykański żandarm wojskowy w białym hełmie patrolował okolicę, leniwie machając pałką. Pope wyskoczył z furgonetki i niecierpliwie spacerował po ulicy, podczas gdy Dicky krążył w pobliżu. Po dziesięciu minutach Jordan wynurzył się z budynku; do nadgarstka miał przykutą ciężką walizeczkę.

Dicky zgarnął Pope'a i zawrócił. Na Grosvenor Square przyjechali akurat w chwili, gdy Jordan znikał w wejściu do SHAEF. Dicky znalazł miejsce do parkowania na placu z dobrym widokiem na budynek i wyłączył silnik. Kilka minut później mignął im generał Eisenhower, który błysnął jednym ze swych słynnych uśmiechów, zanim wszedł do środka.

Nawet gdyby Pope przeszedł trening w samej MI- 5, nie mógłby lepiej rozegrać następnych ruchów. Uznał, że nie mogą obserwować budynku tylko z jednego punktu. To olbrzymi kompleks z najróżniejszymi wejściami i wyjściami. Z budki zadzwonił do Vernona i zażądał trzech ludzi. Kiedy się zjawili, ustawił jednego za kamienicą na Blackburn Street, drugiego ulokował na Upper Brook Street, trzeciego zaś na Upper Grosvenor Street. Po dwóch godzinach znowu zadzwonił do brata i zażyczył sobie trzech nowych twarzy; podejrzliwie tu spoglądano na cywili kręcących się w pobliżu amerykańskich instytucji. Gdyby Vicary i Boothby mogli słyszeć ich rozmowę, ogarnąłby ich pusty śmiech, gdyż podobnie jak każdy przyzwoity biurokrata i funkcjonariusz terenowy Vernon i Robert wykłócali się o ludzi. Ich jednak problem leżał w czym innym: Vernon potrzebował mięśni do odebrania transportu kradzionej kawy i pogonienia sklepikarza, który zalegał z haraczem.

W południe zmienili samochody. Furgonetkę sklepu kolonialnego zastąpiła identyczna, tyle że z nazwą nie istniejącej pralni. Szykowano ją w takim pośpiechu, że zamiast słowa pralnia napisano „pralnja", a białe worki wypchano nie ubraniami, lecz pomiętymi gazetami. O drugiej obserwatorzy dostali termos z herbatą i torbę kanapek. Po godzinie Pope, który już zjadł swój przydział i wypalił kilka papierosów, zaczął się niepokoić. Jordan siedział w budynku już prawie siedem godzin. Robiło się późno. Wszystkie strony gmachu mieli obstawione. Ale jeśli Jordan opuści budynek po zapadnięciu zmroku, w zaciemnionym mieście prawie na pewno go przegapią. Na szczęście o czwartej, kiedy już się ściemniało, Jordan wyszedł głównymi drzwiami.

Powtórzył tę samą trasę co rano, tyle że w odwrotnej kolejności. Przeszedł przez plac do mniejszego budynku, z tą samą ciężką walizeczką przykutą do ręki, i zniknął w środku. Po jakimś czasie ponownie się wynurzył z mniejszą teczką, tą, którą niósł rano. Deszcz ustał i Jordan najwyraźniej uznał, że spacer dobrze mu zrobi. Skierował się na zachód, potem skręcił na południe w Park Lane. Śledzenie go z ciężarówki nie wchodziło w rachubę. Pope wyskoczył i postanowił ruszyć za Jordanem, trzymając się parę ładnych metrów za nim.

Okazało się to o wiele trudniejsze niż Pope przypuszczał. Duży hotel Grosvenor House przy Park Lane przejęli Amerykanie i urządzili w nim kasyno oficerskie. Dziesiątki ludzi kręciły się po chodniku na zewnątrz. Pope zbliżył się do Jordana, upewniając się, czy nie pomylił go z innym oficerem. Na Pope'a, przemykającego w tłumie za komandorem, zerknął żandarm. Na niektórych ulicach West Endu Anglik tak samo wyróżniał się w tłumie jak w Teksasie. Pope znieruchomiał. Potem uświadomił sobie, że nie robi nic złego. Po prostu idzie ulicą w swoim własnym kraju. Odprężył się i żandarm odwrócił wzrok. Jordan minął Grosvenor House. Pope ostrożnie szedł za nim.

40
{"b":"107143","o":1}