Catherine Blake – oszustka.
– Musieli ci dać w kość.
– Jak to?
– No, władze, policja. – I szeptem: – Wywiad.
– Nie, nie, wcale nie było ciężko.
– Pracuję teraz u komandora Higginsa. Opiekuję się dziećmi. Jego żona zginęła podczas nalotu, biedactwo. Komandor pracuje w admiralicji. Powiada, że każdego, kto przed wojną zamieszkał w Anglii, uważano za potencjalnego szpiega.
– Och, doprawdy?
– Jestem pewna, że komandora Higginsa zaciekawi, że ciebie nie nękano.
– Przecież nie musisz w ogóle o tym wspominać komandorowi Higginsowi, prawda, Rose?
Nie mogła tego uniknąć. Angielskie społeczeństwo doskonale zdawało sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo stanowią szpiedzy. Wszędzie o tym trąbiono: w prasie, radiu, kinie. Rose nie była głupia. Wspomni komandorowi Higginsowi o tym spotkaniu, on skontaktuje się z MI- 5, ci zaś przeczeszą całe śródmieście Londynu w poszukiwaniu Catherine. Drobiazgowe przygotowania, którym zawdzięczała swoją nową tożsamość, pójdą na marne, a wszystko przez jedno przypadkowe spotkanie z gosposią, która za dużo się naczytała szpiegowskich historyjek.
Hyde Park podczas zaciemnienia. Gdyby nie szum samochodów na Bayswater Road, mogłoby się wydawać, że idą przez gęstwinę lasu Sherwood. Zapaliły swoje latarki, dwa strumienie słabego, żółtawego światła. Rose w drugiej ręce trzymała torbę z zakupami.
– Boże, jak tu wykarmić dzieci z czterech uncji mięsa na tydzień. Boję się, że nie urosną.
Przed nimi zamajaczył zagajnik, bezkształtna czarna plama rysująca się na prawie już zupełnie ciemnym niebie.
– Muszę już iść, Anno. Miło cię było spotkać.
Idą jeszcze trochę dalej. Zrób to tutaj, wśród drzew. Nikt nie zobaczy. Policja pomyśli, że to jakiś rabuś albo zbiegły więzień. Wszyscy wiedzą, jak przerażająco wraz z wybuchem wojny wzrosła liczba przestępstw w West Endzie. Zabierz
jej zakupy i pieniądze. Niech to wygląda na napad rabunkowy, w którym napastnik musiał się posunąć do ostateczności.
– Tak cudownie było cię spotkać po tylu latach, Rose. Rozstały się w zagajniku. Rose skierowała się na północ, Catherine na południe. Potem Catherine odwróciła się i ruszyła za gospodynią. Z torebki wyjęła mauzera. Musiała zabić błyskawicznie.
– Rose, o czymś zapomniałam!
Rosę zatrzymała się i obejrzała. Catherine podniosła broń i strzeliła jej prosto w oko.
Diabelny tusz, nie chce się zmyć. Ponownie namydliła dłonie i szorowała je, aż bolało. Zastanawiała się, dlaczego tym razem nie zwymiotowała. Vogel mówił, że po pewnym czasie zacznie jej to przychodzić łatwiej. Szczotką zmyła tusz. Jeszcze raz spojrzała w lustro, ale teraz wytrzymała swój wzrok. Catherine Blake – zamachowiec. Catherine Blake – morderczyni.
Rozdział trzeci
Londyn
Alfred Vicary uznał, że wieczór w domu wyjdzie mu na dobre. Miał ochotę na spacer, więc wyrwał się z pracy na godzinę przed zachodem słońca; zdąży dojść do Chelsea, nim miasto pogrąży się w mroku. Popołudnie było ładne, chłodne, ale bezdeszczowe i prawie bezwietrzne. Puchate, szare chmury z brzuszkami zaróżowionymi od promieni zachodzącego słońca sunęły nad West Endem. Londyn żył. Vicary obserwował tłumy na Parliament Square, z podziwem spoglądał na działa przeciwlotnicze na Birdcage Walk, błąkał się wśród cichych, osiemnastowiecznych zakątków Belgravii. Zimowe powietrze cudownie oczyszczało mu płuca, powstrzymał się od zapalenia papierosa. Ostatnio dręczył go suchy, ostry kaszel, taki sam jak podczas egzaminów końcowych w Cambridge i poprzysiągł sobie, że po zakończeniu wojny rzuci przeklęte palenie.
Minął Belgrave Square i skierował się w stronę Sloane Square. Czar prysnął. Sprawa znowu zaabsorbowała jego myśli. Nigdy właściwie o niej nie zapominał. Czasami tylko udawało mu się zepchnąć ją na nieco dalszy plan. Styczeń przeszedł w luty. Wkrótce nadejdzie wiosna i inwazja. A jej powodzenie lub klęska może zależeć przede wszystkim od niego.
Myślał o ostatniej rozszyfrowanej wiadomości, którą mu przesłali chłopcy z Bletchley Park. Nadano ją ubiegłej nocy do agenta działającego w Anglii. Nie pojawił się tam żaden pseudonim, lecz Vicary zakładał, że to jeden z agentów, na których poluje. Donoszono, że przekazane dotychczas informacje są dobre, ale potrzeba dalszych. Żądano również raportu o tym, w jaki sposób agent się skontaktował ze źródłem. Vicary próbował się dopatrzyć w tym jakichś dobrych stron. Skoro Berlin potrzebuje więcej materiału, to znaczy, że nie ma pełnego obrazu. A jeśli nie ma pełnego obrazu, to on, Vicary, zdąży jeszcze zdezorientować wroga. Cała sprawa tak go przygnębiała, że czerpał pociechę z takiej oto logiki.
Minął Sloane Square i znalazł się w Chelsea. Przypomniał sobie takie same wieczory sprzed niepamiętnych czasów – sprzed wojny i cholernego zaciemnienia – kiedy to wracał z uniwersytetu do domu, dźwigając teczkę wypchaną książkami i notatkami. Wtedy największe jego zmartwienia były o wiele prostsze. Czy uśpiłem studentów wykładem? Czy zdążę skończyć książkę na czas?
I coś jeszcze do niego doszło. Niezależnie od tego, co twierdzi Boothby, okazał się doskonałym oficerem kontrwywiadu. Sam charakter go do tego predysponował. Nie należał do próżnych. Nie potrzebował publicznych pochwał ani zachwyconych wielbicieli. Wystarczało mu w samotności rozkoszować się własnymi zwycięstwami. Podobało mu się, że nikt nie wie, co właściwie robi. Z natury był skryty i zamknięty w sobie, a praca w wywiadzie tylko pogłębiła te cechy.
Pomyślał o Boothbym. Dlaczego zabrał teczkę Vogla i wyparł się tego? Dlaczego nie chciał przekazać Eisenhowerowi ani Churchillowi ostrzeżenia Vicary'ego? Dlaczego przesłuchał Karla Beckera, ale nie przekazał mu informacji o istnieniu oddzielnej niemieckiej siatki szpiegowskiej? Vicary'emu nie nasuwało się żadne logiczne wytłumaczenie postępowania zwierzchnika. Przypominało to luźne notatki, których w żaden sposób nie mógł ułożyć w harmonijną całość.
Dotarł do swego domu przy Draycott Place. Pchnął drzwi i po stercie nie podnoszonej od wielu dni poczty przeszedł do zaciemnionego salonu. Zastanawiał się, czyby nie zaprosić na kolację Alice Simpson, ale doszedł do wniosku, że brak mu sił na uprzejmą pogawędkę. Nalał do wanny gorącej wody i moczył się, słuchając sentymentalnej muzyki w radiu. Wypił szklankę whisky i przejrzał gazety. Od kiedy zamieszkał w świecie kontrwywiadu, nie wierzył w ani jedno drukowane w nich słowo. Wtedy zaczął dzwonić telefon. Pewnie z biura, bo ostatnio już nikt inny się do niego nie odzywał. Wyszedł z kąpieli, włożył szlafrok. Telefon stał w gabinecie. Vicary podniósł słuchawkę.
– Tak. Harry? – odezwał się.
– Twoja rozmowa z Karlem Beckerem nasunęła mi pomysł. Harry od razu przystąpił do rzeczy. Woda kapała z Vicary'ego na papiery porozrzucane na biurku. Sprzątaczka wiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno jej wchodzić do gabinetu. Dzięki temu stanowił on oazę akademickiego bałaganu w sterylnie czystym domu.
– Anna Steiner na początku lat dwudziestych przez dwa lata mieszkała z ojcem na placówce dyplomatycznej w Londynie. Bogaci dyplomaci najmują służbę: kucharzy, lokai, pokojówki.
– Zgadza się, Harry. Mam nadzieję, że to dokądś doprowadzi.
– Od trzech dni sprawdzałem każdą agencję w mieście, próbując się dokopać nazwisk ludzi, którzy pracowali u tej rodziny.
– Dobry pomysł.
– Znalazłem parę osób. Większość już nie żyje, inni są starzy jak świat. Trafiłem jednak na jedno obiecujące nazwisko: Rose Morely. W młodości pracowała u Steinera jako kucharka. Dziś ustaliłem, że jest zatrudniona u komandora Higginsa i prowadzi mu dom na Marylebone.
– Dobra robota, Harry. Jutro z samego rana umów z nią spotkanie.
– Chciałem, ale właśnie ktoś strzelił jej w samo oko i zostawił ciało w środku Hyde Parku.
– Pięć minut i jestem gotowy.
– Pod twoim domem już czeka samochód.