Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I jak Mary to znosi?

Twarz Dogherty'ego stwardniała, na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Neumann zdał sobie sprawę, że Sean może już więcej nie zobaczyć Mary. Wziął latarnię, położył rękę na ramieniu Irlandczyka.

– Ruszajmy – powiedział.

Martin Colville dostrzegł światło w stodole u Dogherty'ego. Zsunął się z siodełka, ciężko dysząc. Zostawił rower przy drodze, cicho przeszedł przez łąkę i kucnął przy ścianie. Mimo szumu deszczu próbował zrozumieć, o czym tamci rozmawiają.

Nie do wiary.

Sean Dogherty pracuje dla nazistów! Mężczyzna podający się za Jamesa Portera to niemiecki szpieg! Siatka niemieckich szpiegów w samym środku Hampton Sands!

Nastawiał uszu, żeby lepiej słyszeć. Zamierzają jechać wybrzeżem na północ, do hrabstwa Lincoln, a stamtąd popłynąć statkiem na morze, gdzie czeka na nich U- boot. Serce zaczęło mu się tłuc w piersi jak szalone. Zmusił się do spokoju i jasnego myślenia.

Mógł zrobić dwie rzeczy: pojechać do wioski i zawiadomić policję albo wpaść do stodoły i osobiście ich ująć. Każde z tych rozwiązań miało dobre i złe strony. Jeśli ruszy po posiłki, Dogherty i jego przyjaciele zapewne odjadą. Na wybrzeżu Norfolk było niewiele policji, na pewno za mało na zorganizowanie pościgu. Zaatakować samemu? Mają nad nim liczebną przewagę. Widział, że Sean ściska strzelbę, tamci pewnie też są uzbrojeni. Ale wykorzysta atut zaskoczenia.

Jeszcze z innego powodu bardziej mu odpowiadało drugie rozwiązanie: z prawdziwą przyjemnością wyrówna porachunki z Niemcem ukrywającym się pod nazwiskiem James Porter. Colville wiedział, że musi działać, i to szybko. Otworzył pudełko, wyjął dwa naboje i załadował je do lufy. Nigdy przedtem nie mierzył do niczego groźniejszego niż kuropatwa czy bażant. Zastanawiał się, czy nie zabraknie mu odwagi, żeby strzelić do człowieka.

Wstał i ruszył do wejścia.

Jenny pedałowała, aż nogi ją piekły. Minęła wioskę, potem kościół, cmentarz i most. Wiał wiatr, szumiało morze. Deszcz siekł ją po twarzy, wiatr omal jej nie przewrócił.

Zauważyła rower ojca w trawie przy drodze i zatrzymała się obok. Dlaczego go tu zostawił? Dlaczego nie podjechał do domu?

Wydawało jej się, że zna odpowiedź. Próbuje się zakraść, żeby nikt go nie zauważył.

W tej samej chwili ze stodoły Seana dobiegł huk wystrzału. Jenny wrzasnęła i zeskoczyła z roweru, upuszczając go obok roweru ojca. Popędziła przez łąkę.

Proszę, Boże, oby tylko nie zginął. Oby tylko nie zginął.

Rozdział dziesiąty

Scarborough, Anglia

Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Hampton Court Charlotta Endicott wjechała rowerem na mały wyżwirowany placyk koło stacji nasłuchu w Scarborough. Podróż z jej kwatery w zatłoczonym pensjonacie w mieście była okropna. Bez przerwy musiała się zmagać z wiatrem i deszczem. Przemoczona i przemarznięta zsiadła z roweru i postawiła go obok wielu innych, tkwiących w rzędzie.

Wiatr szalał, zawodził wśród trzech olbrzymich anten umieszczonych na klifach nad Morzem Północnym. Charlotta Endicott spojrzała na nie – wyraźnie się kołysały – i przebiegła przez placyk. Dopadła baraku, otworzyła drzwi i schowała się w środku, zanim wiatr je za nią zatrzasnął.

Miała parę minut do rozpoczęcia zmiany. Zdjęła przemoczony płaszcz, rozwiązała zjudwestkę i cisnęła je na chwiejący się wieszak w kącie. W baraku panował chłód, hulały przeciągi, lecz zbudowano go nie dla wygody, lecz do pracy. Ale przynajmniej była kantyna. Charlotta weszła tam, usiadła przy stoliku i zapaliła papierosa. Paskudna rzecz, wiedziała, ale skoro wykonuje męski zawód, to może sobie pozwolić na męskie nałogi. Poza tym podobała się sobie z papierosem: wyglądała seksownie, wyrafinowanie, na więcej niż swoje dwadzieścia trzy lata. Poza tym uzależniła się od tego obrzydlistwa. Wykonywała stresującą pracę, harowała w najdziwniejszych godzinach, a życie w Scarborough była przeraźliwie nudne. A mimo to cieszyła się każdą spędzoną tu chwilą.

Tylko raz szczerze nienawidziła swojej pracy: w czasie bitwy o Anglię. Podczas długich, straszliwych walk powietrznych funkcjonariuszki WRNS w Scarborough słuchały pogawędek brytyjskich i niemieckich pilotów. Raz Charlotta słyszała jakiegoś młodziutkiego Anglika, który wył z bólu i wzywał matki, gdy jego zestrzelony spitfire spadał do morza. Kiedy łączność się urwała, Charlotta wybiegła na podwórze i zwymiotowała. Cieszyła się, że te dni już minęły.

Spojrzała na zegar. Dochodziła północ. Pora siadać do pracy. Wstała i wygładziła wilgotny mundur. Ostatni raz zaciągnęła się papierosem – w jej klitce nie wolno było palić – potem zgasiła go w małej metalowej popielniczce, pełnej petów. Wyszła z kantyny i skierowała się do pomieszczeń radiooperatorów. Machnęła przepustką strażnikowi. Bacznie ją obejrzał, choć widział ją już setki razy, po czym oddał przepustkę, nieco zbyt promiennie się uśmiechając. Charlotta wiedziała, że jest ładna, ale to nie było miejsce na podrywki. Pchnęła drzwi, weszła do pomieszczenia i usiadła przy swoim stanowisku.

Przeszył ją leciutki dreszczyk – jak zwykle.

Przez chwilę wpatrywała się w podświetlone gałki RCA AR- 88, superheterodynowego radioodbiornika, w końcu nałożyła słuchawki. Dzięki zamontowanym w RCA specjalnym kryształom mogła kontrolować wszystkie niemieckie komunikaty nadawane alfabetem Morse'a w całej północnej Europie. Nastawiła odbiornik na częstotliwości, które dzisiejszej nocy miała sprawdzać, i czekała.

Niemieccy radiotelegrafiści najszybciej na świecie nadawali sygnały Morse'a. Charlotta potrafiła natychmiast rozpoznać niektórych z nich po specyficznym sposobie stukania. Ona i jej koleżanki nawet ich ochrzciły: Wagner, Beethoven, Zeppelin.

Nie musiała długo czekać na pierwszy sygnał.

Parę minut po północy w słuchawkach rozległ się komunikat Morse'a, nadany nie znaną jej ręką, w miernym tempie, wolno, z wahaniem.

Amator – uznała. Ktoś rzadko korzystający z radia. Z pewnością żaden z zawodowców z BdU czy Kriegsmarine.

Szybko uruchomiła oscylograf – urządzenie, dzięki któremu uzyskiwało się radiowe „odciski palców" sygnału, nazywane Tina – i błyskawicznie zanotowała na kartce wiadomość. Kiedy amator skończył, Charlotta usłyszała na tej samej częstotliwości kolejną „wypowiedź". Tej nie nadawał amator; Charlotta i jej koleżanki zdążyły już poznać nadawcę. Nazywały go Frycem. Był radiotelegrafistą z U- boota. Szybko zanotowała i jego komunikat.

Po Frycu odezwał się amator swoim łamanym Morse'em i zapadła cisza. Chariotta zdjęła słuchawki, wyrwała wydruk z oscylografu i przemaszerowała przez pokój. Zazwyczaj przekazywała transkrypcję nadanych informacji kurierowi, który przewoził je do Bletchley Park, gdzie je rozszyfrowywano. Ta jednak rozmowa była inna – poznała to po pracy radiotelegrafistów: Fryca z U- boota i amatora z bliżej nie określonego miejsca. Podejrzewała, że wie, o co chodzi, ale będzie musiała się diabelnie postarać, żeby przekonać szefa. Stawiła się u kierownika nocnej zmiany, bladego, wyczerpanego mężczyzny nazwiskiem Lowe. Rzuciła mu na biurko transkrypcję i wydruk oscylografu. Podniósł wzrok i patrzył na nią zaskoczony.

– Możliwe, że sobie to ubzdurałam – odezwała się Charlotta, starając się nadać głosowi zdecydowany ton – ale zdaje mi się, że właśnie podsłuchałam, jak niemiecki szpieg kontaktuje się z U- bootem na wybrzeżu.

Kapitanleutnant Max Hoffman nigdy nie zdołał przywyknąć do smrodu U- boota zbyt długo przebywającego w zanurzeniu: mieszanki potu, moczu, oleju napędowego, ziemniaków i nasienia. Jego nozdrza nie wytrzymywały tego zaduchu, więc wolał trzymać straż na galeryjce wystającej nad wodą wieżyczki, niż siedzieć w środku.

Stojąc w kiosku U- 509, czuł pod stopami drżenie elektrycznych silników, gdy zataczali nudne kręgi dwadzieścia mil od brytyjskiej linii brzegowej. W łodzi unosiła się mgiełka pary wodnej, otaczając aureolą lampy. Wszystkie przedmioty były lepkie i zimne. Hoffman chętnie sobie wyobrażał, że to poranna rosa, ale jedno spojrzenie na zatłoczony, klaustrofobiczny świat, w którym mieszkał, natychmiast rozwiewało te złudzenia.

103
{"b":"107143","o":1}