Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Neumann wrócił na swoje stanowisko i czekał. Po kilku minutach dyplomata wyszedł, złapał taksówkę i odjechał. Neumann stał jeszcze kilka minut, żeby się upewnić, czy nikt nie śledził samochodu.

Do pociągu zostały mu jeszcze dwie godziny. Wstał i ruszył w stronę Portman Square. Przez okno księgarni zauważył dziewczynę. W sklepie było pusto. Siedziała za kontuarem i czytała te same wiersze Eliota, których tomik mu przed tygodniem sprzedała. Poczuła, że ktoś ją obserwuje, bo szybko podniosła wzrok, jakby ją coś przestraszyło. Potem rozpoznała Neumanna, uśmiechnęła się i gestem zaprosiła do środka. Otworzył drzwi i wszedł.

– Właśnie powinnam sobie zrobić przerwę – powiedziała dziewczyna. – Po drugiej stronie ulicy jest kawiarnia. Przyłączy się pan do mnie? A tak przy okazji, nazywam się Sara.

Ech, raz kozie śmierć – pomyślał Neumann.

– Z przyjemnością, Saro – odparł.

Deszcz cicho bębnił w dach humbera. Zimno przenikało do środka, tak że wewnątrz unosiły się obłoczki pary, gdy rozmawiali. Na Grosvenor Square panował niezwykły spokój, w gęstych ciemnościach nie widzieli nic. Jak dla Vicary'ego, równie dobrze mogli parkować pod Reichstagiem. Na plac wjechał amerykański samochód służbowy. W słabym świetle osłoniętych reflektorów widać było mokrą ulicę. Z wozu wysiadło dwóch mężczyzn; żaden z nich nie był Jordanem. Po chwili przez mrok przemknął kurier na motocyklu. Vicary'emu przypomniała się Francja.

Zacisnął powieki, żeby odpędzić tamten widok i przywołał przed oczy twarz mężczyzny w oknie na Kensingtonie. Najprawdopodobniej to tylko wścibski sąsiad – tłumaczył sobie w duchu. Ale coś go niepokoiło: to że mężczyzna stał o krok od okna, a w pokoju było ciemno. Odtwarzał w pamięci tamtą twarz: ciemne włosy i oczy, wąskie usta, jasna cera, rysy, które nie wskazywały na żadną narodowość. Może Niemiec, może Włoch, może Grek albo Rosjanin. Albo i Anglik.

Harry ćmił papierosa, potem zapalił Vicary i po chwili tak nadymili, że wnętrze samochodu przypominało łaźnię turecką. Vicary odrobinę uchylił okno od swojej strony. Do środka wdarło się zimno, siekąc go w twarz.

– Nie wiedziałem, że z ciebie taka gwiazda, Harry. Każdy policjant w Londynie zna twoje nazwisko.

– Sprawa Spencera Thomasa – wyjaśnił Harry.

– Jak go dopadłeś?

– Skończony kretyn. Wszystko spisywał.

– Jak to?

– Chciał zapamiętać szczegóły zbrodni, ale nie ufał pamięci. Więc prowadził ten makabryczny dziennik. Znalazłem go, przeszukując jego pokój. Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, jakie rzeczy ludzie potrafią wypisywać.

Nie, nie zdziwiłbym się – pomyślał Vicary, przypominając sobie list od Helen.

„Udowodniłam Ci swą miłość w sposób, w jaki już żadnemu mężczyźnie nie udowodnię. Lecz nie zamierzam poświęcić mego związku z ojcem dla małżeństwa".

– Co słychać u Grace Clarendon? – zagadnął Vicary. Nigdy przedtem o nią nie pytał, więc zabrzmiało to nienaturalnie, jakby zagadnąć o rugby albo krykieta.

– Wszystko dobrze – odparł Harry. – Czemu pytasz?

– Wczoraj w nocy widziałem ją pod gabinetem Boothby'ego.

– Boothby zawsze prosi, żeby Grace osobiście dostarczała mu dokumenty. Jej zdaniem dlatego, że lubi patrzeć na jej nogi. Połowa ludzi w wydziale myśli, że ma z nim romans.

Do Vicary'ego też w swoim czasie doszły te pogłoski: Boothby spał z każdą wolną panienką z wydziału, a Grace Clarendon należała do jego ulubionych zdobyczy.

„Nie zrobisz mi tego! Łajdak! Skończony drań!".

Vicary założył, że Boothby udzielał Grace nagany za teczkę Vogla. Ale całkiem możliwe, że podsłuchał sprzeczkę kochanków. Postanowił więcej nie poruszać z Harrym tego tematu.

W chwilę później na plac wjechał samochód.

Ten ułamek sekundy, kiedy po raz pierwszy zobaczył Jordana, pozostał w Vicarym na bardzo długo, jak swąd przypalonego jedzenia na ubraniu. Najpierw usłyszał cichy warkot nadjeżdżającej limuzyny i odwrócił się szybko, by zobaczyć przez szybę twarz Jordana. Trwało to moment, ale ten obraz wyrył mu się w mózgu wyraziście niby na taśmie filmowej. Zobaczył oczy rozglądające się po placu, jakby szukały ukrytych nieprzyjaciół. I linię brody – zdecydowaną, ostrą – jakby Jordan szykował się do odparcia napastnika. Czapkę miał mocno nasuniętą na brwi i płaszcz zapięty po szyję.

Samochód Jordana zatrzymał się pod numerem 47. Uruchomili silnik i błyskawicznie podjechali. Harry wysiadł i ruszył chodnikiem za Jordanem.

Resztę Vicary oglądał jak pantomimę. Harry prosi Jordana, żeby poszedł z nim i wsiadł do drugiego humbera, który ni z tego, ni z owego wyrósł na ulicy. Jordan patrzy na Harry'ego, jakby ten się urwał z choinki.

Harry niezwykle uprzejmie, jak to mają w zwyczaju londyńscy policjanci, przedstawia się Jordanowi. Jordan dobitnie mówi, żeby się odwalił. Harry chwyta go za ramię, odrobinę za mocno, pochyla się i szepcze mu coś do ucha.

Krew odpływa z twarzy Jordana.

Rozdział siódmy

Richmond- upon- Thames, Anglia

Czerwonej wiktoriańskiej rezydencji z cegły nie było widać od drogi. Stała na najwyższym wzniesieniu, na końcu poszarpanej wstążki żwirowanego podjazdu. Siedzący samotnie w zimnym humberze Vicary zgasił światło, gdy znaleźli się na miejscu. W drodze przeczytał zawartość teczki Jordana. Oczy go piekły, bolała głowa. Jeśli dokument znalazł się w rękach Niemców, niewykluczone, że Abwehra zdoła dzięki niemu rozwiązać tajemnicę inwazji. I dzięki niemu przejrzą zasłonę dymną podwójnych agentów i operacji Fortitude. Mogą go wykorzystać do wygrania wojny! Vicary wyobraził sobie scenę w Berlinie. Hitler będzie tańczył po stole, wycinając hołubce.

A wszystko to dlatego, że nie udało mi się złapać tej przeklętej agentki!

Przetarł zaparowaną szybę. Paliło się tylko światło nad wejściem, poza tym budynek tonął w ciemnościach. MI- 5 kupiła go przed wojną od zbankrutowanych krewniaków pierwszego właściciela. Dom zamierzano wykorzystywać do tajnych spotkań i przesłuchań oraz do ukrywania delikatnych gości. Rzadko używany obracał się w ruinę i wyglądał, jakby go porzuciła armia w odwrocie. O tym, że jest zamieszkany, świadczyły jedynie limuzyny zaparkowane byle jak na zachwaszczonym podjeździe.

W mroku wyłonił się strażnik Królewskiej Marynarki i wpuścił Vicary'ego. Prowadził go długim, zaniedbanym korytarzem i przez kolejne pokoje: salon z przykrytymi pokrowcami meblami, bibliotekę z pustymi półkami, aż wreszcie dotarli do podwójnych drzwi, za którymi mieścił się duży pokój z widokiem na teraz tonące w ciemnościach pola. Unosił się tu zapach dymu z paleniska, koniaku i słaba woń mokrego psa. Bilard odsunięto pod ścianę, jego miejsce zajął masywny dębowy stół. W olbrzymim kominku płonął ogień. Na krzesłach tuż przy ogniu, niczym para akolitów, siedziało dwóch ciemnookich Amerykanów ze służby bezpieczeństwa SHAEF. Basil Boothby wolno przechadzał się w cieniu.

Vicary znalazł swoje stanowisko przy stole. Na podłodze przy krześle postawił teczkę Jordana i wolno zaczął rozpakowywać swoją. Podniósł wzrok, napotkał spojrzenie Boothby'ego i skinął głową. Potem znów się skoncentrował na przygotowaniach. Usłyszał skrzyp otwioranych drzwi i kroki dwóch osób idących po drewnianej podłodze. W jednych rozpoznał kroki Harry'ego, drugie musiały być Petera Jordana.

Po chwili usłyszał, jak krzesło naprzeciwko niego stęka pod jego ciężarem. Mimo to nadal nie podniósł wzroku. Wyjął notatnik i żółty ołówek, starannie je ułożył, jakby nakrywał do stołu dla samego króla. Następnie wydobył akta Jordana i umieścił je na stole. Usiadł, otworzył notes na pierwszej stronie i polizał czubek ołówka.

Dopiero wtedy podniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał Jordanowi prosto w oczy.

– Jak ją pan poznał?

– Wpadłem na nią wieczorem.

– Jak to się odbyło?

– Szedłem chodnikiem bez latarki i zderzyliśmy się. Niosła torbę z zakupami. Rozsypały się na chodnik.

72
{"b":"107143","o":1}