Boothby złożył mapy i schował je do szuflady.
– Ubiegłej nocy komandorowi Peterowi Jordanowi zlecono objechanie miejsc budowy na południu i realistyczną ocenę, czy zdąży się na czas dokończyć budowy Phoenixów. Budynek przy Grosvenor Square czterdzieści siedem opuścił z walizką przykutą do nadgarstka. W tej walizce spoczywały wszystkie informacje dotyczące Phoenixów.
– Boże wszechmogący! Czemu, do cholery, to zrobił?
– Jego rodzina ma dom w Londynie. Jordan w nim teraz mieszka. W środku jest sejf. Służby bezpieczeństwa SHAEF sprawdziły go i uznały za bezpieczny.
Nie doszłoby do tego, gdyby Boothby przekazał moje ostrzeżenie o zagrożeniu! – pomyślał Vicary, a głośno powiedział:
– Więc jeśli komandor Jordan został kupiony, możliwe, że znaczna część planów operacji Mulberry trafiła w ręce Niemców.
– Obawiam się, że tak – przyznał Boothby. – A to jeszcze nie koniec złych wiadomości. Mulberry ze swej natury może zdradzić tajemnicę inwazji. Niemcy wiedzą, że aby nasza inwazja na kontynent się powiodła, będziemy potrzebować portów. Spodziewają się, że skierujemy wszystkie siły na zdobycie portu i postaramy się jak najszybciej ponownie go uruchomić. Jeśli się dowiedzą, że budujemy sztuczny – i nie będą nas już obchodzić silnie ufortyfikowane porty Calais – równie dobrze mogą dojść do wniosku, że ruszamy na Normandię.
– Boże! A kim, u licha ciężkiego, jest ten cały komandor Peter Jordan?
Boothby znowu pogrzebał w teczce. Wyciągnął cienkie dossier i rzucił je na biurko.
– Pracował jako główny inżynier w Northeast Bridge Company. To jedna z największych amerykańskich firm budowlanych, specjalizujących się w konstrukcji mostów. Uważa się go za swego rodzaju cudowne dziecko. Wciągnięto go do operacji Mulberry, gdyż ma doświadczenie w nadzorowaniu olbrzymich przedsięwzięć budowlanych.
– Gdzie on jest w tej chwili?
– Nadal na południu, dokonuje inspekcji. Spodziewają się, że na Grosvenor Square wróci około siódmej. O ósmej ma się spotkać z Eisenhowerem i przekazać mu wnioski. Pan i Harry macie go przejąć na Grosvenor Square, bardzo dyskretnie, i zawieźć do Richmond. Tam go przesłuchamy. Pan poprowadzi przesłuchanie.
– Dziękuję, sir Basilu. Vicary wstał.
– Plan minimum to zyskanie pomocy Jordana w zwinięciu pana siatki.
– Zgadza się – odparł Vicary. – Ale możliwe, że będziemy potrzebować jego ściślejszej współpracy. To zależy od rozmiaru szkód.
– Ma pan jakiś pomysł, Alfredzie?
– Coś mi się zaczyna kłuć. Przed przesłuchaniem chciałbym obejrzeć od środka dom Jordana. Jakieś sprzeciwy?
– Nie – odparł Boothby. – Ale dyskretnie, Alfredzie, bardzo dyskretnie.
– Proszę się nie bać, będę bardzo dyskretny.
– Niektórzy obserwatorzy specjalizują się w tego rodzaju zadaniach… No, wie pan, włamywaniu do budynków.
– Właściwie to mam już kogoś upatrzonego.
Harry Dalton cienkim metalowym narzędziem grzebał w zamku drzwi wejściowych domu Petera Jordana. Vicary stał twarzą do ulicy, zasłaniając Harry'ego. Po chwili usłyszał ciche stuknięcie ustępującego zamka. Harry, niczym skończony zawodowiec, pewnym ruchem otworzył drzwi i wkroczył do środka, jakby był panem tego domu.
– Cholernie jesteś w tym dobry – pochwalił Vicary. – Widziałem na filmie, jak to ktoś robił.
– Dziwnie nie chce mi się w to wierzyć.
– Zawsze wiedziałem, że z ciebie inteligentny jegomość. Harry zamknął drzwi.
– Wytrzyj buty – przypomniał.
Vicary otworzył drzwi salonu i wszedł do środka. Przebiegł wzrokiem po skórzanych meblach, dywanach, fotografiach mostów na ścianach. Przysunął się do kominka i obejrzał zdjęcie w srebrnej ramce, które stało na półce.
– Pewnie jego żona – domyślił się Harry. – Była piękna.
– Tak – powiedział Vicary. Zdążył się zapoznać z dokumentami wojskowymi Jordana i jego życiorysem, których dostarczył mu Boothby. – Nazywała się Margaret Lauterbach- Jordan. Zginęła tuż przed wojną w wypadku samochodowym na Long Island.
Minęli hol, zajrzeli do jadalni i kuchni. Harry nacisnął klamkę kolejnego pomieszczenia. Okazało się zamknięte na klucz.
– Otwórz – polecił Vicary.
Harry przyklęknął i wsunął narzędzie do zamka. Po chwili weszli do środka. Pokój był umeblowany jak miejsce pracy, z pewnością służył mężczyźnie: biurko z ciemnego drewna, fotel obity doskonale wyprawioną skórą i jeden mebel, który bardzo wiele mówił o właścicielu – stół kreślarski ze stołkiem, z którego korzystałby inżynier albo architekt.
Vicary zapalił lampkę na biurku.
– Idealne miejsce do fotografowania dokumentów – stwierdził.
Sejf stał przy biurku. Stare urządzenie wyglądało jakby ważyło co najmniej pięćset funtów. Vicary przyjrzał się dokładniej nogom; były przymocowane do podłogi.
– Rozejrzyjmy się na górze – powiedział.
Mieściły się tam trzy sypialnie, dwie z widokiem na ulicę, trzecia, większa, w drugiej części domu. Dwie pierwsze najwyraźniej służyły jako pokoje gościnne. W szafach było pusto, brakowało jakichkolwiek elementów osobistych. Vicary z Harrym weszli do sypialni Jordana. Na podwójnym łóżku leżała rozrzucona pościel, podniesione żaluzje odsłaniały widok na zaniedbany ogródek, otoczony murem. Vicary otworzył edwardiańską szafę i zajrzał do środka: dwa mundury amerykańskiej marynarki wojennej, liczne pary cywilnych wełnianych spodni, kupka swetrów i sporo schludnie złożonych koszul z marką sklepu na Manhattanie. Zamknął szafę i rozejrzał się po pokoju. Nawet jeśli agentka tu była, nie zostawiła po sobie śladu, najwyżej lekką smużkę perfum, która unosiła się w powietrzu i kojarzyła się Vicary'emu z zapachem, którego używała Helen.
„Proszę się odezwać? Och, niech to licho!". Vicary spojrzał na Harry'ego i powiedział:
– Zejdź na dół, cicho otwórz drzwi od gabinetu, wejdź do środka i zamknij je za sobą.
Harry wrócił po dwóch minutach.
– Słyszałeś coś?
– Nic.
– Więc mogłaby się wyślizgnąć w nocy do jego gabinetu i fotografować dokumenty, które przynosił z pracy.
– Musimy to przyjąć, tak. Sprawdź łazienkę. Zobacz, czy
nie zostawiła tam jakiegoś osobistego drobiazgu.
Vicary słyszał, jak Harry buszuje w szafce z lekarstwami. Za chwilę wrócił do sypialni.
– Nie ma tam niczego, co by należało do kobiety.
– Dobra. Na razie tyle nam wystarczy.
Wrócili na dół, zamknęli na klucz drzwi do gabinetu i wyszli na zewnątrz. Zaparkowali tuż za rogiem. Kiedy skręcili na chodnik, Vicary spojrzał w górę na rząd kamienic po drugiej stronie ulicy. Błyskawicznie spuścił wzrok. Przysiągłby, że w zacienionym oknie dostrzegł kogoś, kto patrzył na niego. Twarz mężczyzny: ciemne oczy, czarne włosy, wąskie usta. Jeszcze raz zerknął na górę, lecz człowiek zniknął.
Żeby oczekiwanie mniej mu się dłużyło, Horst Neumann wymyślił sobie zabawę: zapamiętywał twarze. Zrobił się w tym całkiem dobry. Patrzył na twarze ludzi – w pociągu albo na zatłoczonym placu – każdą z nich zapamiętywał, a potem w duchu je odtwarzał, jakby przewracał strony albumu ze zdjęciami. Tyle już czasu spędził na trasie Hunstanton – Liverpool Street! Wydawało mu się, że cały czas widzi znajome twarze. Pyzaty sprzedawca, który zawsze pogładził nogę dziewczyny, zanim się z nią pocałował na do widzenia w Cambridge, dokąd wracał do żony. Stara panna, która wiecznie wyglądała, jakby lada chwila miała wybuchnąć płaczem. Wojenna wdowa, która bezustannie patrzyła w okno i zapewne – tak przynajmniej sobie wyobrażał Neumann – w mijanym szarozielonym krajobrazie widziała twarz męża. Na Cavendish Square poznał już wszystkich tubylców: mieszkańców domów otaczających plac, spacerowiczów, którzy lubili posiedzieć na ławce wśród śpiących roślin. Monotonne zajęcie, ale dzięki temu utrzymywał umysł w formie i zabijał czas.
Grubas zjawił się o trzeciej – ten sam szary płaszcz, ten sam kapelusz, to samo niepewne zachowanie przyzwoitego mężczyzny, który popełnia niecny uczynek. Dyplomata otworzył drzwi domu i wszedł do środka. Neumann przeszedł przez plac i wsunął kopertę z filmem w szparę. Usłyszał znajome sieknięcie, kiedy pulchny dyplomata się po nią schylił.