Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pan i pana świat nie jesteście prawdziwi. Sam nie wiem, jacy jesteście, ale z pewnością nie jesteście prawdziwi.

– Może pan sobie gadać, lecz ja wiem, jak strasznie pan za tym tęskni. Nasza praca staje się jak kochanka. Czasem za nią nie przepadasz. I przy niej siebie też niezbyt lubisz. Chwile, kiedy dobrze się czujesz, szybko ulatują. Lecz jeśli próbujesz ją porzucić, coś cię z powrotem do niej ciągnie.

– Obawiam się, że ta metafora do mnie nie trafiła, sir Basilu.

– I znowu to samo. Udaje pan, że jest ponad nami, lepszy. A ja sądziłem, że w końcu pan zmądrzał. Potrzebuje pan ludzi takich jak my. Kraj nas potrzebuje.

Przeszli przez furtkę i na podjazd. Żwir chrzęścił im pod nogami.

Vicary'emu przypomniało się popołudnie, kiedy wezwano go do Chartwell i zaangażowano do MI- 5. Przypomniał sobie poranek w podziemnej kwaterze Churchilla i jego słowa: „Musisz odrzucić resztki moralności, odłożyć na bok wszelkie ludzkie uczucia, jakie jeszcze żywisz, i robić tylko to, co prowadzi do zwycięstwa".

Wreszcie ktoś był z nim szczery, nawet jeśli wówczas kłamał.

Zatrzymali się przy samochodzie Boothby'ego.

– Zrozumie pan, jeśli nie zaproszę pana na herbatę – przemówił Vicary. – Chciałbym pójść zmyć z rąk krew.

– Na tym polega całe piękno tej sprawy, Alfredzie. – Boothby podniósł obie dłonie, żeby Vicary mógł im się przyjrzeć. – Na moich rękach też jest krew. Ale ani ja jej nie widzę, ani nikt inny. To sekretne plamy.

Boothby otworzył drzwiczki, silnik zawarczał.

– Kto to jest Brum? – po raz ostatni spytał Vicary. Twarz generała pociemniała, jakby przesłoniła ją chmura.

– Brum to Brendan Evans, pana stary przyjaciel z Cambridge. Powiedział nam o sztuczce, dzięki której w czasie pierwszej wojny dostał się pan do wywiadu. Powiedział też o pana wypadku we Francji. Wiedzieliśmy, co panem kieruje, co pana motywuje. Musieliśmy. W końcu manipulowaliśmy panem.

Vicary'ego zaczęła boleć głowa.

– Mam jeszcze jedno pytanie.

– Chce pan wiedzieć, czy Helen była w to wciągnięta, czy też przyszła do pana z własnej woli.

Vicary znieruchomiał, czekając na odpowiedź.

– Czemu jej pan nie poszuka i sam nie spyta?

Po czym Boothby zniknął w samochodzie i odjechał.

Rozdział dwudziesty drugi

Londyn, maj 1945

Tego wieczoru o szóstej Lillian Walford odchrząknęła, lekko zastukała do drzwi i weszła, nie czekając na odpowiedź. Profesor był na miejscu, siedział przy oknie z widokiem na Gordon Square – drobna figurka pochylona nad starym rękopisem.

– Pójdę już, jeśli nie jestem panu potrzebna, profesorze – odezwała się, rozpoczynając rytuał zamykania książek i porządkowania papierów, który nieodmiennie towarzyszył ich piątkowym wieczornym rozmowom.

– Nie, poradzę sobie, dziękuję.

A mimo wszystko bardzo w to wątpię, profesorze – pomyślała, spoglądając na niego. Coś się w nim zmieniło. Och, nigdy nie był gadatliwy. Nigdy sam nie zagaił rozmowy, jeśli się go nie zmusiło. Ale teraz stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie, biedaczysko. I wbrew jej oczekiwaniom, w miarę upływu czasu to się pogłębiało, zamiast ustępować. Po wydziale krążyły plotki, czcze spekulacje. Niektórzy twierdzili, jakoby wysłał ludzi na śmierć albo kazał zabijać. Trudno sobie wyobrazić, żeby profesor robił coś takiego, choć musiała przyznać, że to ma jakiś sens. Coś sprawiło, że złożył ślub milczenia.

– Powinien pan niedługo wyjść, jeśli chce pan zdążyć na pociąg.

– Pomyślałem, że może zostanę na weekend w Londynie – odrzekł, nie odrywając wzroku od tekstu. – Chcę się przekonać, jak teraz wygląda nocą, kiedy wreszcie znowu płoną światła.

– O, mam nadzieję, że nigdy więcej się nie powtórzy to obrzydliwe zaciemnienie.

– Coś mi mówi, że nie musi się pani o to niepokoić.

Z haka na drzwiach zdjęła jego płaszcz przeciwdeszczowy i powiesiła go na oparciu krzesła obok biurka. Vicary odłożył ołówek i spojrzał na sekretarkę. Jej reakcja oboje ich zaskoczyła. Ręka kobiety sama wyciągnęła się ku jego policzkowi, instynktownie, jakby chciała pocieszyć skaleczone dziecko.

– Dobrze się pan czuje, profesorze?

Szarpnął się i znowu utkwił spojrzenie w rękopisie.

– Tak, doskonale – zapewnił.

Coś dziwnego zabrzmiało w jego głosie, jakaś nuta, której Lillian Walford nigdy przedtem nie słyszała. Potem mruknął coś pod nosem, jakby: „Nigdy jeszcze tak świetnie".

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.

– Miłego weekendu – powiedziała.

– Właśnie takiego się spodziewam, dziękuję.

– Dobranoc, profesorze Vicary.

– Dobranoc, panno Walford.

Wieczór był ciepły. Zanim Vicary doszedł do Leicester Square, zdjął płaszcz i przerzucił go sobie przez ramię. Zapadał zmierzch, światła Londynu powoli się zapalały. Nie do wiary! Żeby Lillian Walford tak go głaskała! Zawsze uważał się za wytrawnego obłudnika. Ciekawiło go, czy to się rzuca w oczy.

Przespacerował się przez Hyde Park. Po lewej stronie grupa Amerykanów grała w piłkę, korzystając z resztek dziennego światła. Po prawej Brytyjczycy rozgrywali hałaśliwy mecz rugby z Kanadyjczykami. Vicary minął miejsce, gdzie zaledwie parę dni temu tkwiło działo przeciwlotnicze. Zniknęło. Zostały tylko worki z piaskiem, niczym kamienie starożytnych ruin.

Zanurzył się w Belgravię i instynktownie skierował w stronę domu Helen.

„Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. I to szybko".

Podniesiono grube zasłony, dom gorzał światłem. Gościli u siebie dwie pary. David miał na sobie mundur. Helen wisiała u jego ramienia. Vicary zastanawiał się, jak długo tkwił, obserwując ich, obserwując ją. Ku swemu zaskoczeniu – a może raczej uldze – stwierdził, że nic do niej nie czuje. Jej duch w końcu odszedł. Tym razem na dobre.

Ruszył dalej. Z King's Road skręcił w Sloane Square, a stamtąd w ciche uliczki Chelsea. Spojrzał na zegarek. Jeszcze zdąży na pociąg. Złapał taksówkę, wskoczył do środka, i kazał się zawieźć na stację Paddington. Spuścił szybę, by poczuć na policzkach ciepłe powietrze. Po raz pierwszy od miesiąca ogarnęło go coś bliskiego zadowoleniu, może uciszenie.

Z budki na stacji zadzwonił do Alice Simpson. Zgodziła się nazajutrz przyjechać do niego na wieś. Odwiesił słuchawkę i musiał pobiec do pociągu. W wagonie panował tłok, ale znalazł miejsce przy oknie w przedziale, w którym siedziały dwie kobiety i żołnierz – właściwie jeszcze chłopiec – z laską.

Vicary przyjrzał mu się i dostrzegł emblematy Drugiego Regimentu Wschodniego Jorku. Czyli chłopak był w Normandii – dokładniej na plaży Sword – i miał szczęście, że przeżył. W pierwszych minutach inwazji ten regiment poniósł znaczne straty.

Żołnierz zauważył, że Vicary go obserwuje, i zmusił się do słabego uśmiechu.

– Pamiątka z Normandii. Ledwo zszedłem z pokładu. – Podniósł laskę. – Lekarze mówią, że będę musiał jej używać do końca życia. A pan jak się nabawił swojej rany? Dlaczego pan kuleje?

– Pierwsza wojna, Francja – odparł Vicary w zamyśleniu.

– A w tę pana wciągnęli? Vicary potaknął.

– Papierkowa robota w bardzo nudnym wydziale Ministerstwa Wojny. Naprawdę nic wielkiego.

Po chwili chłopak zasnął. Raz na mijanych polach Vicary'emu przez ułamek sekundy zamajaczyła jej twarz, uśmiechała się do niego. Później twarz Boothby'ego. A potem, gdy zapadł mrok, towarzyszyło mu w milczeniu własne odbicie w oknie.

***
Ostatni szpieg Hitlera - pic_2.jpg
122
{"b":"107143","o":1}