Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział dwunasty

Londyn

W tej samej chwili taksówka zatrzymała się przy niskiej, porośniętej bluszczem stróżówce pod Łukiem Admiralicji. Drzwi się otworzyły i na deszcz wyszedł drobny, raczej brzydki mężczyzna, ciężko opierając się na lasce. Nie zawracał sobie głowy parasolem. Od wejścia, którego pilnował strażnik Marynarki Królewskiej, dzieliło go parę kroków. Strażnik zasalutował, brzydal nie odpowiedział na pozdrowienie, bo musiałby przełożyć laskę do lewej ręki – zbyt męczące zadanie. Zresztą, choć minęło pięć lat, odkąd wcielono go do Królewskiej Marynarki Wojennej, Arthur Braithwaite nadal nie zdołał przywyknąć do obyczajów i tradycji wojskowego życia.

Zasadniczo Braithwaite rozpoczynał służbę dopiero za godzinę, ale, jak to miał w zwyczaju, zjawił się w cytadeli wcześniej, żeby dać sobie czas na przygotowanie do pracy. Braithwaite, od dzieciństwa kulejący na jedną nogę, wiedział, że aby odnosić sukcesy, zawsze musi być przygotowany lepiej niż pozostali. Ten wysiłek popłacał.

Do pomieszczenia służb wykrywania jednostek podwodnych schodziło się krętymi, wąskimi schodami – niełatwe zadanie dla kaleki. Braithwaite minął główne pomieszczenie nawigacyjne i przez strzeżone drzwi wszedł do swojego lokum.

Energia i podniecenie panujące w pokoju jak zwykle natychmiast go wciągnęły. Ściany bez okien były pomalowane na kremowo. Wisiały na nich mapy, wykresy i zdjęcia U- bootów oraz ich załóg. Przy stolikach pracowali oficerowie i maszynistki. Na środku leżała olbrzymia mapa Północnego Atlantyku, na której kolorowe szpilki oznaczały położenie każdego okrętu wojennego, frachtowca i jednostki podwodnej od Morza Bałtyckiego po przylądek Cod.

Na jednej ze ścian królowało duże zdjęcie admirała Karla Dönitza, dowódcy Kriegsmarine. Braithwaite, jak co rano, puścił do niego oko i powiedział:

– Dzień dobry, Herr Admiral.

Potem pchnął drzwi swej odgrodzonej szklaną ścianą nyży, zdjął płaszcz i usiadł przy biurku.

Sięgnął po plik rozszyfrowanych komunikatów, które codziennie na niego czekały.

Gdzież temu do trzydziestego dziewiątego roku! – pomyślał z nostalgią.

W 1939 roku obronił dyplomy prawa i psychologii na uniwersytetach Cambridge i Yale, po czym zaczął się zastanawiać, jak by je wykorzystać. Gdy wybuchła wojna, postanowił zużytkować płynną znajomość niemieckiego i na ochotnika zgłosił się do przesłuchiwania niemieckich jeńców. Wywarł tak doskonałe wrażenie na zwierzchnikach, że zaproponowano mu przeniesienie do cytadeli, gdzie w punkcie kulminacyjnym bitwy o Anglię, jako cywil- ochotnik, otrzymał zadanie wykrywania łodzi podwodnych. Intelekt i oddanie Braithwaite'a wyróżniały go wśród innych pracowników. Rzucił się do pracy, zgłaszał na dodatkowe dyżury i przeczytał wszystkie książki dotyczące historii i taktyki niemieckiej marynarki wojennej. Obdarzony niemal niezawodną pamięcią, zapoznał się z życiorysami wszystkich kapitanów niemieckich łodzi podwodnych. W ciągu kilku miesięcy nauczył się w zdumiewający sposób przewidywać ruchy U- bootów. Nic z tego nie przeszło nie zauważone. Wyznaczono go na tymczasowego dowódcę i uczyniono odpowiedzialnym za kontrolę ruchów okrętów podwodnych – niezwykły awans dla kogoś, kto nie ukończył Dartmouth Naval College.

Jego asystent zastukał w szklane drzwi i czekał, aż Braithwaite skinie na niego. Dopiero wtedy wszedł.

– Dzień dobry, komendancie – przywitał się, stawiając na biurku tacę z herbatą i biskwitami.

– Dzień dobry, Patrick.

– Dzięki fatalnej pogodzie słaby dzisiaj mieliśmy ruch. Żaden U- boot się nie wynurzył. Sztorm odsunął się od zachodniego wybrzeża, hula sobie na wschodzie, od Yorku po Suffolk.

Braithwaite skinął głową, adiutant wyszedł. Pierwsze informacje nie przyniosły nic nadzwyczajnego: przechwycono rutynowe pogawędki między U- bootami a BdU. Dopiero piąta zwróciła jego uwagę. Był to alarm ogłoszony przez majora Alfreda Vicary'ego z Ministerstwa Wojny. Władze poszukiwały dwóch osób, mężczyzny i kobiety, którzy mogą próbować opuścić Wielką Brytanię. Braithwaite uśmiechnął się na to ostrożne sformułowanie. Niewątpliwie ten cały Vicary jest z MI- 5, a ta parka to pewnie niemieccy agenci, którzy musieli solidnie nabroić, inaczej tekst nie trafiłby na jego biurko. Odłożył alarm Vicary'ego na bok i dalej czytał.

Przejrzawszy następne rutynowe doniesienia, Braithwaite trafił na kolejną rzecz, która go zainteresowała. Funkcjonariuszka WRNS ze stacji nasłuchu w Scarborough przechwyciła połączenie, które jej zdaniem dokonało się między U- bootem a nadawcą w Anglii. Huff Duff oszacował, że nadajnik mógł się znajdować gdzieś na wschodnim wybrzeżu – między hrabstwem Lincoln a Suffolk. Braithwaite położył tę notkę na boku, przy alarmie Vicary'ego.

Podniósł się, przekuśtykał do głównego pomieszczenia i zatrzymał się przy mapie Północnego Atlantyku. Dwóch pracowników przesuwało kolorowe szpilki, zaznaczając ostatnie ruchy okrętów. Braithwaite zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Z poważną miną wbił wzrok w wody wokół wschodniej Anglii.

Po chwili odezwał się cicho:

– Patrick, przynieś mi dokumentację U- 509.

Rozdział trzynasty

Hampton Sands, Norfolk

Jenny dobiegła do sosnowego zagajnika u stóp wydm i padła wyczerpana. Biegła instynktownie, jak spłoszone zwierzę. Trzymała sie z dala od drogi, kluczyła po łąkach, moczarach. Nie zliczyłaby, ile razy upadła w błoto. Teraz cuchnęła gnijącą pod- ściółką i morzem. Twarz, siekana przez deszcz i wiatr, paliła jak spoliczkowana. Kurtka ciążyła na ramionach, jakby ważyła sto funtów. W kaloszach chlupotała woda, stopy jej przemarzły na kość. Przypomniała sobie, że wybiegła z domu bez skarpetek. Upadła na czworaki, z trudem chwytając powietrze. Gardło jej płonęło, czuła w ustach piach.

Odczekała chwilę, póki oddech jej się nie uspokoił, z wysiłkiem się dźwignęła i weszła do zagajnika. Panował nieprzenikniony mrok, więc szła z wyciągniętymi rękami, jak ślepiec błądzący po nie znanej mu okolicy. Przeklinała się w duchu, że nie wzięła latarki.

Poprzez szum wiatru usłyszała łoskot fal rozbijających się o falochrony i skrzek ptaków. Drzewa układały się w znajomy wzór. Jenny poruszała się już pewnie, jakby chodziła w ciemnościach po własnym domu.

Drzewa się rozstąpiły; dotarła do swojej kryjówki.

Wślizgnęła się w zagłębienie i oparła o skałę. Nad jej głową wiatr zamiatał czubkami sosen, ale ona była osłonięta przed najgorszymi podmuchami. Najchętniej rozpaliłaby ognisko, lecz dym byłoby widać z daleka. Wygrzebała spod igliwia skrzynię, wyjęła wełniany koc i dokładnie się nim owinęła.

Rozgrzała się trochę. Wtedy zaczęła płakać. Zastanawiała się, jak długo powinna odczekać, zanim ruszy po pomoc. Dziesięć minut? Dwadzieścia? Pół godziny? Zastanawiała się, czy Mary będzie jeszcze w domu, kiedy wróci. Zastanawiała się, czy nie stanie jej się krzywda. Przed oczami zamajaczyła jej koszmarna wizja ciała ojca. Potrząsnęła głową, próbując odgonić ten obraz. Zadrżała i szczelniej otuliła się kocem.

Trzydzieści minut. Odczeka trzydzieści minut. Wtedy wyjdzie z kryjówki i będzie mogła bezpiecznie wrócić.

Neumann zostawił samochód na końcu drogi, chwycił latarkę z siedzenia obok i wysiadł. Szybko szedł między drzewami. Wspiął się na wydmy i zsunął na dół. Dotarłszy na plażę, zgasił latarkę i ruszył w stronę wody. Kiedy znalazł się na równym, twardym piasku, zaczął biec truchtem, z pochyloną głową, żeby osłonić się przed wiatrem.

Przypomniał sobie ranek, kiedy tak biegł i zobaczył Jenny wynurzającą się z wydm. Wyglądała wtedy, jakby tam przespała noc. Nie miał wątpliwości, że gdzieś tutaj urządziła sobie kryjówkę, w której mogła się schronić, kiedy w domu nie sposób było wytrzymać. Teraz jest przerażona, samotna, ucieka. Jak dziecko ukryje się tam, gdzie czuje się najbezpieczniej. Neumann dobiegł do miejsca, które służyło mu wtedy za wymyśloną metę, zatrzymał się i podszedł do wydm.

106
{"b":"107143","o":1}