Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Lepiej znajdź jakiś sposób zapanowania nad sytuacją. Inaczej wypadniesz z gry.

– Tak jest, Herr Reichsführer.

– Wybierasz się na poranną przejażdżkę konną po Tiergarten z admirałem Canarisem?

– Jak zwykle.

– To może dla odmiany uda ci się zdobyć jakąś pożyteczną informację. I przekaż Szczwanemu Lisowi pozdrowienia. Dobranoc, Herr Brigadenführer.

Himmler delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i wrócił do papierkowej roboty.

Rozdział piętnasty

Hampton Sands, Norfolk

Szary świt przedzierał się przez grubą powłokę chmur, kiedy Horst Neumann przebiegł przez sosnowy zagajnik i wspiął się na wydmy. Przed nim rozciągało się morze – szare i nieruchome w ten bezwietrzny ranek. Niewielkie fale uderzały o brzeg plaży, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Neumann miał na sobie szary dres, pod nim golf, żeby nie zmarznąć, i parę miękkich czarnych butów do biegania. Głęboko wdychał chłodne, rześkie powietrze, potem zszedł z wydm i spacerował po miękkim piasku. Trwał odpływ i pojawiła się połać twardego, równego piachu, idealnego do biegania. Rozprostował nogi, zrobił kilka wymachów i ruszył lekkim truchtem. Mewy i rybitwy zaskrzeczały obrażone, po czym odfrunęły.

Dziś rano otrzymał wiadomość z Hamburga: nakazano mu odbieranie materiałów od Catherine Blake. Miało się to odbywać wedle procedury, której Vogel nauczył go na farmie pod Berlinem. Materiał należało wsuwać do szpary w drzwiach budynku przy Cavendish Square, skąd miał go zabierać człowiek z ambasady portugalskiej i pocztą dyplomatyczną przesyłać do Lizbony. Niby proste. Ale Neumann zdawał sobie sprawę, że przez taką kurierską robotę na ulicach Londynu może wpaść prosto w szpony angielskich sił bezpieczeństwa. Będzie nosił informacje, które w razie wpadki zapewniały mu natychmiastowy bilet na szubienicę. Walcząc, zawsze wiedział, gdzie kryje się nieprzyjaciel. Ale przy tego typu zadaniach wróg mógł być wszędzie. Mógł siedzieć obok niego w kawiarni czy w autobusie, a on nawet by się tego nie domyślał.

Dopiero po kilkunastu minutach rozgrzał się i na czole pojawiły mu się kropelki potu. Bieganie zaczęło swe czary – te same, które czyniło, gdy był jeszcze chłopcem. Czuł się lekko, swobodnie, niemal frunął w powietrzu. Oddychał równo, bez wysiłku, wszelkie napięcie się ulatniało. Wyznaczył sobie wyimaginowaną linię mety kilometr dalej i przyspieszył kroku.

Pierwsze kilkaset metrów przebiegł dobrze. Sunął po plaży, długimi susami pokonując dystans, ręce i ramiona pracowały swobodnie. Końcowy odcinek okazał się trudniejszy. Oddech Neumanna stał się chrapliwy, nierówny. Zimny powiew rozdzierał mu gardło. Miał wrażenie, że na barki ktoś mu wrzucił ołowiane ciężarki. Wymyślona linia mety widniała dwieście metrów przed nim. Ścięgna ud nagle się mu naprężyły, musiał skrócić krok. Wyobraził sobie, że to końcówka finału na tysiąc pięćset metrów Igrzysk Olimpijskich – olimpiady, która go minęła, bo wysłano go zabijać Polaków, Rosjan, Greków i Francuzów! Wyobraził sobie, że przed nim biegnie jeszcze jeden zawodnik, a on ze straszliwym trudem wyrównuje dystans. Od linii mety dzieliło go pięćdziesiąt metrów. Była to kupka wodorostów, wyrzucona przez przypływ, lecz on widział prawdziwą taśmę, mężczyzn w białych marynarkach, ze stoperami, i flagę olimpijską łopoczącą nad stadionem. Zadudnił nogami o twardy piach, minął wodorosty, wyhamował i ciężko dyszał.

Głupia gra – a bawił się w nią ze sobą od dziecka – lecz spełniła swój cel. Udowodnił sobie, że znowu odzyskał siły. Wiele miesięcy upłynęło, nim doszedł do siebie po laniu esesmanów, ale wreszcie mu się udało. Czuł, że jego ciało jest gotowe do wszystkich zadań, jakie przed nim staną. Neumann szedł przez chwilę, nim znowu ruszył truchcikiem. I w tej chwili zauważył Jenny Colville, która obserwowała go z wydmy.

Neumann uśmiechnął się do nadchodzącej dziewczyny. Okazała się ładniejsza, niż zapamiętał – pełne, ruchliwe wargi, oczy duże, niebieskie, jasna cera zaróżowiona od porannego chłodu. Miała na sobie gruby wełniany sweter, wełnianą czapkę, sztormiak, nogawki spodni wepchnięte byle jak w kalosze. Za nią, nad wydmami, Neumann dostrzegł biały dym z ogniska, unoszący się znad sosen. Jenny podeszła bliżej. Wyglądała na zmęczoną, jej odzież była wymięta, jakby w niej spała. A mimo to, stając przed nim, uśmiechnęła się wdzięcznie i bacznie mu się przyjrzała.

– Imponujące, panie Porter - odezwała się. Neumannowi trudno było zrozumieć jej rozwleką, śpiewną gwarę z Norfolk. -

Gdybym pana nie znała, powiedziałabym, że pan trenuje przed wyścigiem.

– Trudno zerwać ze starymi nawykami. Zresztą, bieg służy ciału i duszy. Powinnaś sama czasem pobiegać. Straciłabyś te parę zbędnych funtów.

– Ach! – odepchnęła go żartobliwie. – I tak już jestem zbyt koścista. Wszyscy chłopcy w wiosce tak powiadają. Lubią Eleanor Carrick, bo ma duże… no, sam pan wie. Chodzi z nimi na plażę i płacą jej, żeby rozpięła bluzkę.

– Widziałem ją wczoraj w wiosce – odparł Neumann. – Spasiona bela. Jesteś dwa razy ładniejsza od Eleanor Carrick.

– Tak pan sądzi?

– A i owszem. – Neumann rozmasował ramiona i tupnął. – Muszę się przejść. Inaczej zesztywnieję.

– Ma pan ochotę na towarzystwo?

Skinął głową. To nie była prawda, ale nie widział w tym nic groźnego. Jenny Colville zadurzyła się w nim po uszy, to nie ulegało wątpliwości. Codziennie wyszukiwała preteksty, żeby wpaść do Doghertych i nigdy nie odmówiła zaproszeniu Mary na podwieczorek albo kolację. Neumann starał się okazywać dziewczynie właściwą dozę zainteresowania i zawsze starannie unikał zostania z nią sam na sam. Aż do dziś. Postara się wykorzystać rozmowę do swoich celów – przekonać się, czy wioska kupiła historyjkę o jego pobycie u Doghertych. Szli w milczeniu, Jenny wpatrywała się w morze. Neumann wziął garść kamieni i puszczał kaczki.

– Czy mogę pana spytać o wojnę? – odezwała się dziewczyna.

– Oczywiście.

– Czy te pańskie rany były bardzo ciężkie?

– Na tyle ciężkie, żeby skrócić moje dni w armii i zapewnić bilet do domu.

– Gdzie był pan ranny?

– W głowę. Kiedyś, jak już cię lepiej poznam, odsłonię włosy i pokażę ci blizny.

Popatrzyła na niego z uśmiechem.

– Pana głowa wygląda zupełnie dobrze.

– Co chciałaś przez to powiedzieć, Jenny Colville?

– Że jest pan przystojny. I inteligentny. Ja to widzę. Wiatr zarzucił jej na twarz kosmyk włosów. Wsunęła go z powrotem pod czapkę.

– Po prostu nie rozumiem, co pan robi w takiej dziurze jak Hampton Sands.

Czyli jego historyjka wzbudziła podejrzenia w wiosce!

– Potrzebowałem miejsca, w którym mógłbym odpocząć i wydobrzeć. Dogherty z żoną mnie zaprosili, a ja skorzystałem z okazji.

– A dlaczego ja w to nie wierzę?

– Powinnaś wierzyć, Jenny. To prawda.

– Ojciec powiada, że jest pan kryminalistą albo członkiem IRA. Mówił, że Sean też kiedyś był w IRA.

- Jenny, naprawdę potrafisz sobie wyobrazić Seana Dogherty'ego jako żołnierza Irlandzkiej Armii Republikańskiej? Zresztą, twój ojciec boryka się z własnymi poważnymi problemami.

Twarz dziewczyny pociemniała. Zatrzymała się i popatrzyła na niego.

– A to co ma znaczyć?

Neumann wystraszył się, że się posunął za daleko. Może powinien zbagatelizować sprawę, znaleźć wykręt, zmienić temat. Ale coś mu kazało skończyć, skoro już zaczął.

Czemu nie potrafię trzymać języka za zębami i wynieść się z tej plaży? – pomyślał. Oczywiście znał odpowiedź. Jego ojczym był starym łajdakiem, który za byle co walił go na odlew w twarz i raczył bezlitosnymi uwagami, które wywoływały łzy. Neumann nie miał wątpliwości, że Jenny Colville znacznie więcej wycierpiała od swego ojca. Chciał jej powiedzieć coś, co by jej uświadomiło, że nie zawsze tak musi być. Chciał jej powiedzieć, że nie jest sama. Chciał jej pomóc.

57
{"b":"107143","o":1}