Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Teraz Vicary zadawał sobie te same pytania, tyle że na temat swego berlińskiego rywala, Kurta Vogla.

Co przyświeca Voglowi? Zdaniem Vicary'ego, gdy zanosiło się na wojnę, Vogel postanowił umieścić w Anglii agentów, których nie uruchamiał aż do szczytowego momentu konfrontacji. Żeby jego akcja zakończyła się powodzeniem, musiano nadzwyczaj ostrożnie wprowadzić agenta do kraju. To najwyraźniej Voglowi się udało. MI- 5 aż do tej pory nie miała pojęcia o istnieniu szpiega. Vogel musiał założyć, że agentów będzie się wyłapywać między innymi na podstawie ewidencji urzędu imigracyjnego i punktów granicznych – Vicary z całą pewnością by to zrobił, gdyby znajdował się na jego miejscu. Co by się jednak stało, gdyby obcokrajowiec, który znalazł się na terenie Wielkiej Brytanii, zmarł? Nikt by go nie szukał. Genialne rozwiązanie. Tyle że pojawiał się jeden problem: potrzebne było ciało. Czy to możliwe, że posunęli się do zabicia kogoś w celu zdobycia ciała niejakiej Christy Kunst?

Zasadniczo niemieccy szpiedzy nie mordowali. Na ogół rekrutowali się spośród pazernych na pieniądze awanturników i fanatycznych faszystów, słabo wyszkolonych i nędznie finansowanych. Ale jeśli Kurt Vogel stworzył siatkę elitarnych agentów, ich motywacje na pewno były silniejsze, byliby bardziej zdyscyplinowani i prawie na pewno bardziej bezwzględni. A czy jednym z owych świetnie wyszkolonych, pozbawionych skrupułów agentów mogła zostać kobieta? Vicary miał do tej pory tylko raz do czynienia ze sprawą, w której pojawiła się kobieta: młoda Niemka, której udało się zdobyć posadę pokojówki u brytyjskiego admirała.

– Proszę się zatrzymać w najbliższej wiosce – zwrócił się do wrenki prowadzącej samochód.

Najbliższa wioska nazywała się Aston Magna – była to właściwie osada. Żadnych sklepów, kilka nędznych chałupin, między którymi biegło parę wąskich dróżek. Przy drodze stał staruszek z psem.

Vicary opuścił szybę i zagaił:

– Dzień dobry. – Dzień dobry.

Starzec miał na sobie kalosze, jego obszerny tweedowy płaszcz wyglądał, jakby liczył sobie co najmniej sto lat. Psu brakowało jednej łapy.

– Czy jest w wiosce telefon? – spytał Vicary. Mężczyzna pokręcił głową. Vicary przysiągłby, że pies też potrząsnął łbem.

– Nikomu się jeszcze nie zachciało zakładać. Mówił tak silną gwarą, że Vicary z trudem go rozumiał.

– A gdzie jest najbliższy telefon?

– Pewnikiem w Moreton.

– To znaczy gdzie?

– Jedźcie tą drogą za stodołą. Skręćcie w lewo przy domu i jedźcie tam, gdzie drzewa, do najbliższej wioski. To będzie Moreton.

– Dziękuję.

Pies obszczekał odjeżdżający samochód.

Vicary skorzystał z telefonu w piekarni. Czekając na połączenie z biurem, żuł kanapkę z serem. Chciał się podzielić swoim świeżo zdobytym bogactwem, więc zamówił dwa tuziny słodkich bułek dla maszynistek i dziewcząt z archiwum.

Zgłosił się Harry.

– Nie sądzę, żeby ta kobieta z grobu w Whitchurch była Christa Kunst.

– Więc kim była?

– Ty się tego dowiedz, Harry. Siadaj do telefonu i dzwoń do Scotland Yardu. Sprawdź, czy w tym samym czasie nie zaginęła jakaś kobieta. Najpierw w najbliższych okolicach Whitchurch, a jeśli będzie trzeba, w większym promieniu. Po powrocie do Londynu przekażę wszystko Boothby'emu.

– Co mu powiesz?

– Że szukamy nieżyjącej Holenderki. Będzie zachwycony.

Rozdział piąty

Wschodni Londyn

Znaleźć Petera Jordana to żaden problem. Ale znaleźć go we właściwy sposób – to owszem, był problem.

Informacje Vogla okazały się dobre. Berlin wiedział, że Jordan pracował przy Grosvenor Square w Kwaterze Głównej Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych Koalicji, lepiej znanej jako SHAEF. Plac był pilnie strzeżony przez żandarmerię wojskową, tak że nie mógł się tam dostać nikt z zewnątrz. Berlin miał adres domu Jordana w Kensington i zgromadził ogromne ilości informacji na temat jego pochodzenia. Brakowało tylko szczegółowego planu dnia Jordana w Londynie. A bez tego Catherine mogła się tylko domyślać, jak najlepiej go podejść.

To, by osobiście śledzić Jordana, absolutnie nie wchodziło w grę, i to z wielu powodów. Po pierwsze, liczyło się jej własne bezpieczeństwo. Snuć się za amerykańskim oficerem po West Endzie to ogromne ryzyko. Wypatrzyłby ją ktoś z żandarmerii albo sam Jordan. A gdyby wzbudziła podejrzenia, wzięto by ją na przesłuchanie. I zapewne dość szybko by się doszukano, że prawdziwa Catherine Blake zmarła trzydzieści lat temu, gdy miała osiem miesięcy, a ona jest niemieckim szpiegiem.

Poza tym nie zamierzała śledzić sama Jordana z powodów czysto praktycznych. Z całą pewnością by temu nie podołała. Nawet z pomocą Neumanna byłoby to trudne. Wystarczyłoby, żeby Jordan wsiadł do wojskowego służbowego samochodu, a wszystko wzięłoby w łeb. Przecież nie wskoczy do taksówki i nie oświadczy: „Jedź za tym amerykańskim wozem wojskowym". Taksówkarze zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie zagraża amerykańskim oficerom ze strony szpiegów. Mogłaby trafić prosto na najbliższy posterunek. Potrzebowała nie rzucających się w oczy samochodów, które by jechały za Jordanem, nie rzucających się w oczy ludzi, którzy by za nim szli, nie rzucających się w oczy ludzi, którzy by pilnowali domu.

Potrzebowała pomocy.

Potrzebowała Vernona Pope'a.

Vernon Pope był jedną z najbarwniejszych i najpotężniejszych postaci londyńskiego półświatka. Razem z bratem, Robertem, prowadził nielegalne jaskinie gry, ściągał haracze, kontrolował środowiska prostytutek oraz kwitnący czarny rynek. Na początku wojny Vernon Pope przywiózł do szpitala Świętego Tomasza ciężko rannego w głowę podczas nalotu brata. Catherine szybko go zbadała, a stwierdziwszy wstrząs mózgu, podejrzewała też możliwość pęknięcia czaszki. Dopilnowała, by jak najszybciej zobaczył go lekarz. Wdzięczny Veronon Pope zostawił jej kartkę: „Jeśli mogę się pani w jakikolwiek sposób odpłacić, proszę tylko powiedzieć, w jaki sposób".

Catherine zatrzymała liścik. Spoczywał w jej torebce.

Jakimś cudem magazyn Vernona Pope'a ocalał. Stał nietknięty niczym bezczelna wyspa w ogrodzie zniszczeń. Catherine od niemal czterech lat nie zapuściła się w ulice wschodniej części Londynu. Przeraził ją ogrom spustoszeń. Trudno się było upewnić, czy nikt jej nie śledzi. Niewiele zostało bram, w których można by się schronić, brakowało budek, w których można by udawać, że się dzwoni, sklepów, do których można by wstąpić po jakiś drobiazg – wszędzie tylko zwały gruzów.

Stanęła po drugiej strony ulicy i obserwowała budynek. Siąpił zimny deszczyk. Miała na sobie spodnie, sweter i skórzany płaszcz. Drzwi magazynu się otworzyły, na ulicę wyjechały z dudnieniem trzy ciężarówki. Dwóch dobrze ubranych mężczyzn błyskawicznie zatrzasnęło wrota, ale nie na tyle szybko, by Catherine nie zdążyła zobaczyć, co się wewnątrz dzieje. W środku aż wrzało od roboty.

Minęła ją grupka robotników portowych, wracających ze zmiany. Ruszyła za nimi i skierowała się w stronę kwatery Pope'a.

Prowadził do niej niewielki wjazd, którym dostarczano towar. Nacisnęła dzwonek, ale nikt nie odpowiedział, więc spróbowała jeszcze raz. Czuła się obserwowana. W końcu drzwi się uchyliły. – Czym możemy ci służyć, kochanieńka?

Przyjemny głos z cockneyowskim akcentem nie pasował do właściciela. Mężczyzna mierzył sobie dobrze ponad metr osiemdziesiąt, miał czarne, przystrzyżone tuż przy skórze włosy i małe okularki. Ubrany był w drogi szary garnitur, białą koszulę i srebrzysty krawat. Muskuły rozsadzały rękawy marynarki.

– Chciałabym się widzieć z panem Pope'em.

Catherine podała byczkowi list. Przeczytał szybko, jakby wiele już takich widział.

– Spytam szefa, czy będzie miał dla ciebie chwilkę. Wejdź. Catherine przeszła przez bramę, zatrzasnął za nią drzwi.

– Ręce nad głowę, kochaniutka, bądź grzeczną dziewczynką. Nie trzeba się obrażać. Pan Pope od wszystkich tego wymaga.

38
{"b":"107143","o":1}