Kidlington wolno wszedł do środka. Był wysokim, masywnym mężczyzną, z kręconymi szpakowatymi włosami i miną człowieka, który właśnie ma przekazać złe wieści. W rezultacie jego ludzie chodzili wokół niego na paluszkach.
Młody sierżant nazwiskiem Meadows czekał na niego na podeście. Meadows był zbyt ostentacyjny jak na gust inspektora i zanadto się zadawał z kobietami. To jednak nie umniejszało jego umiejętności dochodzeniowych i chłopak szykował się do awansu.
– Niezły tu bałagan, panie inspektorze – powiedział Meadows, wpuszczając inspektora do pokoju.
Kidlington poczuł w powietrzu woń krwi. Vernon Pope leżał na orientalnym dywanie przy kanapie. Ciemna plama rozciągała się poza szare prześcieradło, którym go przykryto. Inspektor trzydzieści lat przepracował w stołecznej policji, ale w gardle wyrosła mu kula, gdy Meadows przykląkł przy ciele i odsłonił nieboszczyka.
– Dobry Boże! – rzekł stłumionym głosem. Skrzywił się i na chwilę odwrócił, by odzyskać panowanie nad sobą.
– Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego – przytaknął Meadows.
Vernon Pope leżał w kałuży czarnej, skrzepłej krwi, nagi, twarzą do góry. Kidlington na pierwszy rzut oka dostrzegł, że śmiertelną ranę zadano gangsterowi dopiero po gwałtownej walce. Duża, poszarpana rana rozcinała ramię. Nos był solidnie złamany. Krew z dziurek spłynęła do otwartych ust, jakby ułożonych do ostatniego krzyku. No i oko. Kidlington z trudem się zmusił, by na nie spojrzeć. Krew i płyn oczny spłynęły na policzek. Gałka była zniszczona, nie widział źrenicy. Dopiero sekcja wykaże, jak głęboko sięgnęło ostrze, ale to ten cios wyglądał na śmiertelny. Ktoś wbił coś w oko Vernona Pope'a, sięgając aż do mózgu.
– Przybliżona pora zgonu? – przerwał milczenie Kidlington.
– Ubiegła noc, może wczesny wieczór.
– Narzędzie zbrodni?
– Trudno powiedzieć. Z pewnością nie był to zwyczajny nóż… Niech pan spojrzy na ranę na ramieniu. Brzegi są poszarpane.
– Wniosek?
– Coś ostrego. Śrubokręt, może szczypce do lodu. Kidlington rozejrzał się po pokoju.
– Szczypce Pope'a nadal leżą na wózku z trunkami. Raczej trzeba je wykluczyć, no, chyba że morderca chodzi po mieście z własnymi. – Kidlington znowu skupił się na nieboszczyku. – Moim zdaniem to sztylet. Sztyletem się kłuje, nie siecze. W ten sposób dałoby się wytłumaczyć poszarpaną ranę barku i czyste przebicie oka.
– Zgadza się, panie inspektorze.
Kidlington dość się już napatrzył. Wstał i gestem nakazał Meadowsowi zakryć ciało.
– Kobieta?
– W sypialni. Tędy, panie inspektorze.
Blady, głęboko wstrząśnięty Robert Pope siedział na miejscu pasażera, gdy z Dickym Dobbsem mknęli w stronę szpitala Świętego Tomasza. To Robert dziś rano znalazł ciała brata i jego kochanki. Czekał na Vernona w kafejce, w której co rano jedli śniadanie, i zaniepokoił się, gdy brat się nie pojawił. Ściągnął Dicky'ego i razem poszli do magazynu. Na widok ciał wrzasnął i wdepnął w szklany stolik.
Robert i Vernon byli realistami. Zdawali sobie sprawę, że pracują w niebezpiecznej branży i obaj mogą młodo umrzeć. Jak każde rodzeństwo czasem się kłócili, ale Robert Pope kochał swojego starszego brata jak nikogo innego. Vernon zastępował mu ojca – bezrobotnego, wybuchowego pijusa, który pewnego dnia odszedł i więcej się nie pojawił. Roberta przeraziła nie tyle śmierć Vernona, co jej rodzaj: zabity ciosem w oko, zostawiony nagi na podłodze. I niewinna Vivie trafiona w samo serce.
Możliwe, że morderstwo było sprawką ich przeciwników. Interesy braci Pope w czasie wojny kwitły, więc zapuścili się na nowe terytoria. Ale gangsterzy inaczej likwidowali swoich wrogów. Robert podejrzewał, że to się wiązało z tą kobietą, Catherine, czy jak jej tam. Zadzwonił na policję, nie podając nazwiska – i tak kiedyś musiano by ją zawiadomić – ale nie liczył, że odnajdą mordercę jego brata. Tym musiał się zająć sam.
Dicky zaparkował nad brzegiem rzeki i wejściem służbowym wszedł do szpitala. Wrócił po pięciu minutach.
– Był na miejscu? – zapytał Pope.
– Taa. Sądzi, że uda mu się go zdobyć.
– Ile to potrwa?
– Dwadzieścia minut.
Po półgodzinie ze szpitala wynurzył się chudy mężczyzna w stroju sanitariusza, o zapadniętej twarzy. Przydreptał do furgonetki. Dicky opuścił szybę.
– Mam, panie Pope – odezwał się mężczyzna. – Dała mi go dziewczyna z biura. Powiedziała, że to wbrew przepisom, ale jakoś ją ugadałem. Obiecałem, że dostanie piątaka. Mam nadzieję, że się pan nie pogniewa.
Dicky wyciągnął rękę i sanitariusz podał mu kawałek papieru. Dicky wręczył go Pope'owi.
– Dobra robota, Sammy – pochwalił Pope, zerknąwszy na kartkę. – Zapłać mu, Dicky.
Sanitariusz wziął pieniądze. Na jego twarzy pojawiło się rozczarowanie.
– Co się stało, Sammy? Dycha, tak jak obiecałem.
– A co z piątakiem dla dziewczyny?
– To twoje koszta – odparł Robert.
– Ale panie Pope…
– Sammy, lepiej ze mną teraz nie zadzieraj. Dicky wrzucił bieg i ruszył z piskiem opon.
– Gdzie to jest? – spytał.
– W Islington. Jazda!
Pani Eunice Wright, właścicielka domu przy Norton Lane 23 w Islington, bardzo przypominała swoją posiadłość: wysoka, chuda, gdzieś miedzy pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, cała bardzo wiktoriańska w postawie i zachowaniu. Nie wiedziała – ani nigdy się nie dowie, nawet po zakończeniu całego nieprzyjemnego incydentu – że jej adres jako swoje miejsce zamieszkania podała agentka niemieckiego wywiadu, ukrywająca się pod nazwiskiem Catherine Blake. Od dwóch tygodni Eunice Wright czekała na fachowca, który miał naprawić pęknięty zbiornik z wodą. Przed wojną lokatorami jej dobrze prowadzonego pensjonatu byli przede wszystkim młodzi panowie, którzy chętnie pomagali, gdy coś się popsuło w rurach albo kuchni. Teraz wszyscy młodzieńcy poszli na wojnę. Jej syn – zawsze żywo obecny w jej myślach – walczył gdzieś w Afryce Północnej. Nie przepadała za swoimi teraźniejszymi lokatorami: dwóch staruszków, którzy przeważnie wspominali ostatnią wojnę, dwie dość tępe panny, które opuściły obrzydliwą wioskę we wschodnich Midlandach, by pracować w fabryce w Londynie. Jak żył Leonard, to on doglądał wszelkich napraw, ale Leonard zmarł przed dziesięciu laty.
Stała w oknie salonu, popijając herbatę. W domu było cicho. Mężczyźni na górze grali w warcaby. Kazała im cicho przesuwać pionki, żeby nie obudzili dziewcząt, które właśnie wróciły z nocnej zmiany. Znudzona włączyła radio i słuchała wiadomości w BBC. Furgonetka, która zatrzymała się przed domem, wydała jej się dziwna. Nie zauważyła na niej żadnych napisów – żadnej nazwy firmy – a dwaj mężczyźni w szoferce zgoła nie przypominali hydraulików. Ten za kierownicą był wysoki i gruby, miał króciutko przystrzyżone włosy, a kark tak masywny, że odnosiło się wrażenie, jakby mu głowę przyczepiono bezpośrednio do ramion. Drugi, drobniejszy, ciemnowłosy, toczył wściekłym spojrzeniem. I ubrania mieli jakieś dziwne. Zamiast kombinezonów garnitury – i to chyba dość drogie.
Otworzyli drzwiczki i wysiedli. Eunice zauważyła, że nie wzięli narzędzi. Może najpierw chcieli obejrzeć uszkodzenie, a dopiero potem przywlec sprzęt do domu. Przyjrzała im się baczniej, kiedy szli w stronę drzwi. Wyglądali na całkiem zdrowych. Dlaczego nie służą w wojsku? Co chwila zerkali przez ramię, jakby nie chcieli, by ktoś ich dostrzegł. Pani Wright nagle pożałowała, że nie ma tu Leonarda.
Stukanie wcale nie było uprzejme. Wyobrażała sobie, że właśnie w ten sposób walą do drzwi policjanci, gdy się spodziewają zastać po drugiej stronie kryminalistę. Kolejne łomotanie, tak mocne, że zadźwięczały szyby w salonie.
Na górze partyjka warcabów nagle przycichła.
Eunice podeszła do drzwi. Powtarzała sobie, że nie ma się czego bać, po prostu tej dwójce brak dobrego wychowania, typowego dla większości angielskich fachowców. Jest wojna. Doświadczeni rzemieślnicy służą przy naprawie sprzętu wojskowego. Słabi – tacy jak ta parka u jej drzwi – obsługują cywili.