Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Aaach, tak, naprawdę.

– Jest taki twardy. Cudownie się go dotyka. I chcę z nim zrobić jeszcze coś.

– Co?

– Nie mogę powiedzieć na głos. Tylko się przybliż.

– Catherine…

– Po prostu zrób to, kochanie. Obiecuję, że nie pożałujesz.

– O, Boże, toż to niewiarygodne.

– Więc nie przerywać?

– Wyglądasz przy tym tak pięknie.

– Chcę, żeby ci było dobrze.

– Chcę, żeby tobie było dobrze.

– Pokażę ci jak.

– Chyba sam wiem.

– Aaach, Peterze, twój język czyni cuda. Och, proszę, pieść równocześnie moje piersi.

– Chcę wejść w ciebie.

– Pospiesz się, Peterze.

– Oooch, jak tam cudownie, jak miękko. Och, Boże, Catherine, zaraz…

– Poczekaj! Jeszcze nie teraz, kochanie. Bądź taki dobry i połóż się na plecach. Resztę zostaw mnie.

Zrobił, co kazała. Objęła ręką jego członek i wprowadziła go w głąb siebie. Mogłaby po prostu leżeć i dać mu skończyć, ale chciała, żeby to się odbyło właśnie tak. Od początku wiedziała, że Vogel jej to zrobi. Bo po cóż innego chciałby mieć agentkę, jak nie po to, by uwodziła oficerów alianckich i wykradała im sekrety? Zawsze sobie wyobrażała, że jej ofiara będzie tłustym, owłosionym obleśnym starcem, nie kimś takim jak Peter. Skoro została kurwą Kurta Vogla, to przynajmniej niech coś z tego ma.

Boże, Catherine, nie powinnaś tego robić. Nie powinnaś tracić panowania nad sytuacją.

Ale nic na to nie mogła poradzić. To jej sprawiało przyjemność. I traciła panowanie nad sytuacją. Kręciła głową, ręce same się podniosły do piersi, palcami gładziła brodawki, a po chwili poczuła w sobie ciepłe nasienie Petera i zalała ją fala cudownej rozkoszy.

Było późno, nie wcześniej niż czwarta nad ranem, choć Catherine nie mogła tego wiedzieć na pewno, gdyż gęsty mrok uniemożliwiał sprawdzenie godziny na zegarku przy łóżku. Nieważne. Najważniejsze, że Peter Jordan leżał głęboko uśpiony u jej boku. Oddychał spokojnie, regularnie. Zjedli sutą kolację, sporo wypili i dwa razy się kochali. Zapewne przespałby teraz i nalot Luftwaffe, no, chyba że ma wyjątkowo lekki sen. Catherine wysunęła się spod kołdry, włożyła jedwabny szlafrok, który dał jej Jordan, i cicho przeszła przez sypialnię. Drzwi były uchylone. Otworzyła je szerzej, wyślizgnęła się z pokoju i zamknęła za sobą.

Cisza dźwięczała jej w uszach. Słyszała dudnienie swego serca. Zmusiła się do spokoju. Zbyt ciężko pracowała, zbyt wiele zaryzykowała, by dotrzeć do tego właśnie punktu. Jeden głupi błąd zrujnowałby cały jej wysiłek. Szybko ruszyła w dół po wąskich schodach. Zaskrzypiał jeden stopień. Znieruchomiała, nasłuchując, czy Jordan się nie obudził. Na dworze jakiś samochód przejechał po kałuży. Gdzieś ujadał pies. Z oddali dobiegło trąbienie ciężarówki. Uświadomiła sobie, że to po prostu zwykłe odgłosy nocy, na które śpiący w ogóle nie reagują. Szybko zbiegła po schodach, do holu. Na stoliku, obok swojej torebki, znalazła klucze Jordana. Wzięła jedno i drugie, po czym zabrała się do pracy.

Na dziś wyznaczyła sobie skromne zadanie. Chciała sobie zapewnić regularny dostęp do gabinetu Jordana i jego osobistych dokumentów. A więc musiała mieć własny komplet kluczy do drzwi wejściowych, gabinetu i walizki Petera. Na kółku Jordana wisiało ich sporo. Nie miała problemów z wyborem klucza do drzwi wejściowych – to ten największy. Z torebki wyjęła blok miękkiej brązowej masy plastycznej. Wybrała klucz, odcisnęła go w masie. Kluczyk do walizki też błyskawicznie rozpoznała – to ten najmniejszy. Gorzej z gabinetem; tu już niemal każdy się nadawał. Tylko w jeden sposób mogła to sprawdzić. Wzięła torebkę, teczkę Jordana i przeniosła się z tym wszystkim pod zamknięty gabinet. Tam zaczęła wypróbowywać wszystkie klucze. Trafiła za czwartym razem. Zdjęła go z kółka i odcisnęła w masie.

Mogła na tym poprzestać. I tak bardzo dużo dziś osiągnęła. Zrobi duplikaty kluczy i wróci, kiedy Jordana nie będzie. Wtedy spokojnie sfotografuje to, co znajdzie w gabinecie. Mogłaby tak zrobić. Ale ona chciała więcej. Udowodni Voglowi, że jest utalentowaną agentką. Wedle swoich szacunków wyślizgnęła się z łóżka przed niecałymi dwoma minutami. Stać ją na jeszcze dwie.

Otworzyła drzwi gabinetu, weszła do środka i zapaliła światło. Pokój był ładny, umeblowany podobnie jak salon, po męsku. Stało w nim duże biurko, skórzany fotel, deska kreślarska, a przy niej wysoki drewniany stołek. Catherine sięgnęła do torebki i wyjęła dwie rzeczy: aparat fotograficzny i swojego mauzera z tłumikiem. Położyła broń na biurku. Przysunęła aparat do oka i pstryknęła dwa zdjęcia pokoju. Potem otworzyła aktówkę Jordana. Niewiele tam znalazła: portfel, etui na okulary i mały kalendarz w skórkowej okładce.

Zawsze to coś – pomyślała. Może są w nim nazwiska ważnych osobistości, z którymi spotyka się Jordan. Jeśli Abwehra będzie wiedziała, z kim się widuje, może się domyśli, nad czym pracuje.

Ile razy robiła to w czasie szkolenia? Boże, sama już nie zliczy; ze sto razy na pewno. I ten Vogel, który wiecznie wisiał nad nią z cholernym stoperem. „Za długo! Za głośno! Za dużo światła! Za mało! Zaraz cię dopadną! Już cię mają! I co teraz zrobisz?". Położyła kalendarzyk na biurku i zapaliła lampkę. Wygięła ją, żeby światło padało wprost na kartki – idealne warunki do fotografowania dokumentów.

Trzy minuty. Bierz się ostro do roboty, Catherine.

Otworzyła notatnik, poprawiła lampkę. Jeśli światło będzie padać pod złym kątem albo ze zbyt bliska, zniszczą się negatywy. Zrobiła dokładnie tak, jak uczył ją Vogel, i zaczęła robić zdjęcia. Nazwiska, daty, krótkie, nabazgrane notatki. Po kilku stronach natknęła się na coś bardzo interesującego: szkic czegoś w rodzaju pudełka. Z boku widniały liczby, zapewne wymiary. Fotografując tę kartkę, dbała, by zachował się rysunek.

Cztery minuty.

Jeszcze jedna rzecz. Sejf. Stał na podłodze, obok biurka. Vogel przekazał Catherine kombinację, która miała go otwierać. Przyklęknęła i obróciła gałkę. Sześć cyfr. Po ostatniej usłyszała, jak zamek się otwiera. Pchnęła rygiel. Odskoczył. Czyli podali jej dobrą kombinację. Pociągnęła drzwiczki i zajrzała do środka: dwie teczki papierzysk, sporo notatników z pojedynczymi kartkami. Sfotografowanie tego zajmie jej godziny. Poczeka. Skierowała obiektyw na wnętrze sejfu i zrobiła zdjęcie. pięć minut.

Pora odłożyć wszystko na miejsce. Zamknęła sejf, zatrzasnęła zamek i obróciła gałkę. Ostrożnie włożyła do torebki masę, żeby nie zniszczyć odcisków. Potem wrzuciła do niej aparat i mauzera. Odłożyła kalendarzyk Jordana z powrotem do teczki i zamknęła ją. Zgasiła światło i wyszła z gabinetu. Przekręciła klucz w zamku.

Sześć minut. Za długo.

Odniosła klucze, walizkę i torebkę z powrotem na miejsce. Gotowe! Potrzebuje wymówki. Chciało jej się pić. To była prawda: w ustach jej zaschło z napięcia. Poszła do kuchni, wyjęła z szafki szklankę i napełniła zimną wodą z kranu. Wychyliła ją jednym haustem, znowu nalała i wróciła ze szklanką do sypialni.

Ogarnęła ją ulga, a równocześnie rozsadzało zdumiewające poczucie władzy i triumfu. Wreszcie, po miesiącach treningu i latach wyczekiwania, coś zrobiła. Nagle zdała sobie sprawę, że odpowiada jej szpiegostwo – satysfakcja, jaką daje drobiazgowe opracowanie planu, wykonanie zadania, dziecinna radość odkrycia sekretu, poznanie czegoś, czego ktoś nie chce zdradzić. Oczywiście, Vogel od samego początku miał rację. Pod każdym względem nadawała się do tego zawodu.

Otworzyła drzwi i wsunęła się do pokoju.

Peter Jordan siedział na łóżku.

– Gdzie się podziewałaś? Martwiłem się o ciebie. – Konałam z pragnienia.

Nie wierzyła, że ten spokojny, opanowany głos rzeczywiście należy do niej.

– Mam nadzieję, że i dla mnie trochę przyniosłaś. Och, dzięki Bogu. Znowu mogła oddychać normalnie.

– Oczywiście.

Dała mu szklankę, wypił.

– Która godzina? – spytała Catherine.

– Piąta. Muszę za godzinę wstać, żeby zdążyć na spotkanie o ósmej.

60
{"b":"107143","o":1}