Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najwyraźniej wygląd Vicary'ego musiał świadczyć o napięciu, bo nikt się do niego nie odezwał, gdy mijał zatłoczony pokój i ruszył na górę do biblioteki. Zdjął płaszcz i zawiesił go na haku na drzwiach. Odłożył teczkę na biurko. Potem wyszedł do Petera Jordana, którego zastał stojącego przed lustrem. Wkładał mundur.

Jeśli obserwatorzy pilnują technicznej strony przedstawienia, to Jordan jest jego gwiazdą, a ten mundur kostiumem – pomyślał.

Uważnie popatrzył na komandora. Chyba niewygodnie się czuł w mundurze, tak jak on sam w muszce, gdy raz na dziesięć lat ją wyciągał, próbując sobie przypomnieć, jak się to wiąże. Odchrząknął, by dać znać o swojej obecności. Jordan odwrócił głowę, przez chwilę się mu przyglądał, po czym zajął się swoim odbiciem w lustrze.

– Kiedy to się skończy? – spytał.

Stało się to już częścią ich wieczornych spotkań. Codziennie, zanim Vicary wysłał Jordana na randkę z Catherine Blake, z teczką pełną materiałów Kettledrum, Jordan zadawał to samo pytanie. Vicary zwykle udawał, że nie słyszy. Ale dziś odparł:

– Właściwie to niewykluczone, że całkiem niedługo. Jordan popatrzył zaskoczony, potem spojrzał na puste krzesło.

– Proszę usiąść, wygląda pan fatalnie. Kiedy ostatni raz pan spał?

– Chyba w maju czterdziestego roku – odrzekł Vicary, zajmując miejsce.

– Zapewne nie może mi pan powiedzieć, dlaczego to już niedługo się skończy.

Vicary wolno potrząsnął głową.

– Niestety nie.

– Tak też myślałem.

– A czy to ma dla pana jakieś znaczenie?

– Właściwie nie.

Jordan skończył się ubierać. Zapalił papierosa i usiadł naprzeciwko Vicary'ego.

– Czy wolno mi zadawać pytania?

– To zależy wyłącznie od pytań. Jordan uśmiechnął się mile.

– Nie mam cienia wątpliwości, że nie jest pan zawodowym oficerem wywiadu. Czym się pan zajmował przed wojną?

– Wykładałem historię Europy na Uniwersytecie Londyńskim. Jemu samemu zabrzmiało to dziwacznie, jakby czytał czyjś życiorys. Wydawało się to tak dawno – dwa życia temu.

– Jak to się stało, że zaczął pan pracować dla MI- 5? Vicary zawahał się, uznał, że nie łamie żadnego przepisu bezpieczeństwa, i opowiedział Jordanowi, jak to się stało.

– Lubi pan swoje zajęcie?

– Czasem. Ale bywa niekiedy, że go nienawidzę i nie mogę się doczekać powrotu za mury uczelni.

– Jak kiedy?

– Jak teraz – odparł bezdźwięcznie Vicary.

Jordan nie zareagował. Tak jakby rozumiał, że żaden oficer wywiadu, nawet najbardziej zepsuty, nie chlubiłby się taką operacją.

– Żonaty?

– Nie.

– W ogóle nie miał pan żony?

– Nie.

– Dlaczego?

Vicary pomyślał, że czasem Bóg ma wyjątkowo niesmaczne poczucie humoru. Trzy godziny temu odpowiadał na to samo pytanie kobiecie, która znała odpowiedź. A teraz jego agent uderza w tę samą cholerną nutę.

– Widać nigdy nie trafiłem na odpowiednią kobietę – uśmiechnął się ze znużeniem.

Jordan mierzył go wzrokiem. Vicary czuł na sobie jego spojrzenie i niezbyt mu to odpowiadało. Przywykł do innych układów, i z Jordanem, i z niemieckimi szpiegami, których kontrolował. Vicary zadawał pytania. Vicary otwierał śluzy uczuć i szarpał zabliźnione rany, póki nie zaczynały krwawić. Vicary szukał słabych punktów i wbijał ostrze. Podejrzewał, że właśnie dlatego tak dobrze się nadawał do takich misji. Mógł zaglądać do życia innych ludzi i wykorzystywać ich słabostki, nie naruszając przy tym swoich. Pomyślał o Karlu Beckerze w jego więziennym ubraniu. Uświadomił sobie, że lubi sprawować kontrolę, manipulować, oszukiwać, ciągnąć za sznurki.

Czy stałem się taki dlatego, że dwadzieścia pięć lat temu Helen mnie rzuciła? – pomyślał.

Wyciągnął z kieszeni paczkę playersów i bezmyślnie zapalił papierosa.

Jordan oparł łokieć o poręcz fotela, a brodę na dłoni. Spod ściągniętych brwi przyglądał się Vicary'emu, jakby ten był chwiejnym mostem, który lada chwila może się zawalić.

– A moim zdaniem kiedyś spotkał pan odpowiednią kobietę, tyle że ona nie odwzajemniła uczucia.

– Mówiłem…

– Ach, więc jednak trafiłem. Vicary wydmuchnął obłok dymu.

– Jest pan inteligentny. Od początku o tym wiedziałem.

– Jak się nazywała?

– Nazywała się Helen.

– Co się stało?

– Przykro mi, Peter.

– Widuje się pan z nią jeszcze?

– Nie – odparł Vicary, kręcąc głową.

– Żałuje pan?

Vicary przypomniał sobie słowa Helen: „Nie chciałam się dowiedzieć, że zrujnowałam ci życie". Czy zrujnowała jego życie? Chciałby móc sobie odpowiedzieć, że nie. Jak większość kawalerów, chętnie w duchu powtarzał, że prawdziwy z niego szczęściarz, nie obciążony żoną i dziećmi. Nikt nie wkraczał w jego świat i pracę, przed nikim nie musiał odpowiadać. Pieniądze wydawał, na co chciał. Dom umeblował wedle swego smaku, nie musiał się przejmować, że ktoś będzie mu grzebał w papierach albo prywatnych rzeczach. Tymczasem tak naprawdę był samotny – czasem straszliwie samotny. Tymczasem tak naprawdę chciałby móc z kimś dzielić się swymi zwycięstwami i klęskami. I pragnął, żeby ktoś dzielił się z nim swoimi. Ilekroć obiektywnie przyglądał się swemu życiu, widział, że czegoś w nim brak: śmiechu, czułości, odrobiny hałasu, a czasem i nieporządku. Żył połowicznie. Połowiczne życie, połowiczny dom, połowiczny człowiek.

Czy żałuję?

– Tak, żałuję jednego – odezwał się, zaskoczony że wypowiada te słowa na głos. – Żałuję, bo przez to, że się nie ożeniłem, pozbawiłem się dzieci. Zawsze sądziłem, że bycie rodzicem to coś wspaniałego. I chyba, mimo wszelkich moich wad i niedostatków, umiałbym być dobrym ojcem.

W półmroku po twarzy Jordana przemknął uśmiech.

– Syn jest dla mnie całym światem. Łączy mnie z przeszłością i pozwala zerknąć w przyszłość. Tylko on mi pozostał. Jedyna prawdziwa rzecz po odejściu Margaret. Catherine była kłamstwem. – Przerwał, wpatrując się w dogasającego papierosa. – Nie mogę się doczekać, kiedy to się skończy, żeby móc do niego wrócić. Cały czas się zastanawiam, jak mu odpowiem na jego pytanie. „Tatusiu, co robiłeś w czasie wojny?". I co, do cholery, mam mu wtedy powiedzieć?

– Prawdę. Że był pan utalentowanym inżynierem i że pomógł pan nam zbudować urządzenie, dzięki któremu zwyciężyliśmy.

– Ale to nie jest prawda.

Coś w głosie Jordana kazało Vicary'emu baczniej mu się przyjrzeć.

Co z tego nie jest prawdą? – pomyślał.

– Nie pogniewa się pan, jeśli to ja zadam panu teraz kilka pytań? – spytał wreszcie.

– Sądziłem, że może pan pytać o wszystko, co zechce. Z moją zgodą i bez.

– Inne okoliczności, inny powód pytań. – Wal pan.

– Kochał ją pan?

– Widział ją pan kiedyś?

Vicary uświadomił sobie, że nigdy jej nie widział. Tylko na zdjęciach. Jordan mówił dalej:

– Tak, kochałem ją. Była piękną, inteligentną, czarującą kobietą i, jak się okazuje, również wyjątkowo utalentowaną aktorką. I może mi pan wierzyć lub nie, ale wydawało mi się, że stałaby się dobrą matką dla mojego syna.

– Nadal ją pan kocha? Jordan odwrócił wzrok.

– Kocham tego kogoś, za kogo ją brałem. Nie kocham tej kobiety, którą, jak mi mówicie, ona jest. Coś we mnie niemal wierzy, że to wszystko jakiś żart. Przypuszczam, że właśnie to nas obu łączy.

– Mianowicie?

– Że zakochaliśmy się w nieodpowiednich kobietach. Vicary się zaśmiał. Spojrzał na zegarek.

– Robi się późno.

– Tak – odparł Jordan.

Vicary wstał i poprowadził Jordana do biblioteki. Otworzył teczkę i wyjął stertę dokumentów. Podał je Jordanowi, który włożył plik do swojej walizeczki. Stali w niezręcznym milczeniu. Przerwał je Vicary.

– Przepraszam. Gdyby dało się to zrobić inaczej, zrobiłbym. Ale nie ma innego wyjścia. Przynajmniej na razie.

Jordan nie odpowiedział.

– Jedno mi nie daje spokoju od chwili pana przesłuchania. Dlaczego nie pamiętał pan nazwisk mężczyzn, którzy jako pierwsi zjawili się u pana w sprawie operacji Mulberry!

93
{"b":"107143","o":1}