Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy czasem o nim myślisz, Alfredzie?

– O czym?

– Tamtym poranku.

– Helen, o czym ty…

– Na Boga, Alfredzie, czasem potrafisz być niewyobrażalnie tępy. O ranku, kiedy przyszłam do twojego łóżka i po raz pierwszy wykorzystałam twe ciało.

Vicary dopił szampana i nalał im obojgu do kieliszków.

– Nie… Właściwie nie – odparł.

– Na Boga, Alfredzie Vicary, ty wcale nie potrafisz kłamać. Jak to godzisz ze swoją najnowszą pracą?

– Niech ci będzie. Tak. Myślę o tym.

Kiedy ostatni raz? – spytał się w duchu. Tamtego ranka w Kencie, gdy ułożył komunikat dla stworzonego przez siebie agenta o pseudonimie Przepiórka.

– Przyłapuję się na tym, że przypominam sobie ten ranek w najmniej odpowiednich chwilach.

– Wiesz, oszukałam Davida. Zawsze mu mówiłam, że był pierwszy. Ale cieszę się, że to byłeś ty. – Bawiła się stopą kieliszka i patrzyła w okno. – To poszło tak szybko, chwila, może dwie. Ale kiedy teraz to wspominam, ciągnie się godzinami.

– Tak. Wiem, co masz na myśli. Zerknęła na niego.

– Nadal masz ten dom w Chelsea?

– Podobno tak. Nie byłem w nim od czterdziestego roku – dodał żartobliwie.

Odwróciła się od okna i spojrzała mu prosto w oczy. Pochyliła się i szepnęła:

– Chciałabym, żebyś mnie teraz tam zabrał i kochał się ze mną w swoim łóżku.

– Ja też bym chciał, Helen. Ale tylko znowu złamałabyś mi serce. A w moim wieku chyba już drugi raz bym się nie pozbierał.

Z twarzy Helen zniknął wszelki wyraz, a gdy w końcu przemówiła, jej głos był bezdźwięczny.

– Na Boga, Alfredzie, od kiedy stałeś się takim skończonym draniem?

Słowa zabrzmiały dziwnie znajomo. Przypomniał sobie, że to samo powiedział Boothby, biorąc go pod rękę po przesłuchaniu Petera Jordana.

Między nimi pojawił się cień. Przemknął po jej twarzy, tak że pomroczniała, i zniknął. Helen siedziała cicho, nieruchomo. Oczy jej zwilgotniały. Mruganiem powiek znowu powstrzymała łzy i odzyskała panowanie nad sobą. Vicary czuł się jak skończony idiota. Wszystko to za daleko się posunęło, wymknęło spod kontroli. Zrobił głupstwo, spotykając się z nią. Nic dobrego z tego nie mogło wyniknąć. Cisza ciążyła im teraz jak głaz. Automatycznie zaczął się obmacywać po kieszeniach w poszukiwaniu okularów i próbował wymyślić jakiś pretekst, by skończyć to spotkanie. Helen wyczuła jego nastrój. Nie odrywając wzroku od szyby, powiedziała:

– Za długo cię przetrzymuję. Wiem, że powinieneś wracać do pracy.

– Tak, naprawdę powinienem. Przepraszam.

– Nie daj im się uwieść – mówiła nadal do okna Helen. – Kiedy skończy się wojna, pozbądź się tych paskudnych szarych garniturów i wracaj do domu, do książek. Taki mi się bardziej podobałeś.

Nie odpowiedział, tylko na nią patrzył. Pochylił się, żeby ją pocałować w policzek, ale Helen przyciągnęła go do siebie i zaplótłszy mu ręce na karku, lekko pocałowała w usta. Uśmiechnęła się.

– Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. I to szybko.

– Całkiem niewykluczone.

– Dobrze.

– Do widzenia, Helen.

– Do widzenia, Alfredzie. Wzięła go za rękę.

– I jeszcze coś chcę ci powiedzieć. Niezależnie od tego, co robisz, nie ufaj Basilowi Boothby'emu, kochanie. To trucizna. Nigdy, przenigdy, nie stawaj plecami do niego.

Wtedy sobie przypomniał, co powiedziała o kochanku, który ją zdradził. „To był David, tyle że w innym wydaniu". Nie, Helen – pomyślał. – To był Boothby.

Szedł. Gdyby mógł, biegłby. Szedł bezmyślnie, bez celu. Szedł, dopóki szrama na kolanie nie zaczęła piec żywym ogniem. Szedł, dopóki jego kaszel palacza omal nie rozszarpał mu płuc. Nagie gałęzie drzew w Green Parku kołysały się na wietrze, ich szum przypominał wodospad. Wiatr szarpał rozpiętym płaszczem, prawie go z niego zrywając. Vicary schwycił go pod szyją, a poły rozwiały się jak peleryna. Ciemności spowiły miasto niczym gruby welon. W mroku wpadł na jakiegoś hałaśliwego Amerykanina.

– Ej, jak leziesz, Angolu!

– Przepraszam, bardzo przepraszam – bąknął Vicary i natychmiast tego pożałował. W końcu to jeszcze mój kraj, do cholery.

Czuł się jak zahipnotyzowany, jakby poruszał się nie z własnej woli. Nagle przypomniał sobie szpital w Sussex, gdzie leczył się z ran. I chłopca, który dostał w kręgosłup i nie mógł kontrolować ruchów rąk i nóg. Jak opisywał dziwną martwotę, kiedy lekarze poruszali jego kończynami.

Boże, Helen, jak mogłaś? Boothby! Boże, Helen!

Przed oczami migały mu przerażające wizje tych dwojga splecionych w uścisku. Zacisnął powieki, próbując wymazać ten obraz.

Cholera jasna! Cholera jasna! Każdy, byle nie Basil Boothby!

Zdumiewające, jak oto w niesamowity sposób jedna część jego życia nałożyła się na drugą. Helen i Boothby – absurdalne. Zbyt absurdalne, żeby się nad tym zastanawiać. Ale prawdziwe, to nie ulegało wątpliwości.

Gdzie doszedł? Poczuł zapach rzeki, ruszył ku niej. Victoria Embankment. Holowniki wlokące barki w górę rzeki. Przygaszone światła, odległe trąbienie syreny mgłowej. Usłyszał mężczyznę, który jęczał z rozkoszy, i w pierwszej chwili sądził, że to znowu jego wyobraźnia. Spojrzał w lewo i w mroku zauważył zarys sylwetki dziwki wsuwającej ręce w rozporek żołnierza.

Och, dobry Boże! Przepraszam!

Znowu szedł. Miał ochotę wpaść do gabinetu Boothby'ego i zdzielić go w nos. Przypomniał sobie gabaryty zwierzchnika oraz pogłoski o jego umiejętnościach walki wręcz i uznał, że to by się równało samobójstwu. Miał ochotę wrócić do „Duke'a", znaleźć Helen, wziąć ją do domu i nie myśleć o konsekwencjach. I wtedy – jak zwykle – przez głowę zaczęły mu przemykać obrazy związane ze sprawą. Pusta teczka Vogla. Karl Becker w swojej wilgotnej celi. „Powiedziałem Boothby'emu". Zmasakrowana twarz Rose Morely. Ucieczka Grace Clarendon z przybytku Boothby'ego. Pelikan. Hawke, chłopak Boothby'ego z Oksfordu. Nękało go dziwaczne poczucie, że jest wykorzystywany.

Czy i ja jestem takim Hawke'em? – pomyślał.

Gdzie teraz się znalazł? Northumberland Avenue. Zwolnił tempo, wsłuchując się w przyjemny szum popołudniowego ruchu ulicy. Podniósł wzrok i zobaczył ładną młodą kobietę, niecierpliwie przyglądającą się mijającym ją samochodom. To była Grace Clarendon – wszędzie by poznał tę masę jasnych włosów i krwistoczerwone wargi. Do krawężnika podjechał duży granatowy number. Boothby'ego. Drzwiczki się otworzyły i Grace wsiadła do środka. Samochód włączył się do ruchu. Vicary odwrócił głowę i patrzył w drugą stronę, kiedy wóz go mijał.

Vicary jechał na West Halkin Street. Zapadła noc, a wraz z nią przyszła ulewa przypominająca wiosenną burzę. Vicary przetarł okno i wyjrzał na ulicę. Londyńczycy tłumnie biegli chodnikami, jak cywile uciekający przed nadciągającą armią – skuleni pod płaszczami przeciwdeszczowymi i parasolkami, z których część przekręcił wiatr, ze słabymi latarkami z trudem rozjaśniającymi wilgotny mrok. Vicary rozważał dziwny splot okoliczności, dzięki któremu siedzi w rządowym samochodzie, a nie biegnie tam, na chodniku, razem z innymi. Nagle przypomniał sobie o Helen i zastanawiał się, gdzie też ona może teraz być. Miał nadzieję, że w jakimś bezpiecznym i suchym miejscu. Pomyślał o Grace Clarendon wsiadającej do limuzyny Boothby'ego. Co, u licha, ona tam robiła? Czy odpowiedź jest oczywista? Czy Grace sypia równocześnie z Boothbym i z Harrym? A może to coś znacznie groźniejszego? W pamięci odtworzył tamte wykrzyczane w gniewie słowa, które podsłuchał pod drzwiami gabinetu Boothby'ego: „Nie zrobisz mi tego! Łajdak! Skończony drań!".

Powiedz mi, do czego cię zmusił, Grace – pomyślał Vicary. – Powiedz, bo ja w żaden sposób się nie domyśle.

Samochód zatrzymał się pod jego drzwiami. Vicary wysiadł i zasłoniwszy się teczką przed ulewą, wbiegł do środka. Panował tu rozgardiasz, jak w jakimś teatrze, który szykuje się do niepewnej premiery. Vicary zdążył polubić tę atmosferę – hałaśliwe rozmowy obserwatorów przygotowujących się do nocy na ulicy, trzask technika, upewniającego się czy otrzymuje dobry sygnał z mikrofonów w mieszkaniu Jordana, zapachy z kuchni.

92
{"b":"107143","o":1}