Boothby poprowadził go do wnętrza domu. Weszli na korytarz. Budynek widocznie wynajmowano, bo na jednej ze ścian wisiały metalowe skrzynki na listy. W głębi, na wprost wejścia, była klatka schodowa. Vicary puścił drzwi, które same się zamknęły, i otoczyła ich nieprzenikniona ciemność. Wyciągnął rękę, szukając włącznika światła – gdzieś tutaj mu mignął. Namacał go, przekręcił – nic.
– Tu zaciemnienie traktuje się nieco poważniej niż w zachodnich dzielnicach Londynu – powiedział Boothby.
Vicary wyjął z kieszeni płaszcza latarkę. Dał ją Boothby'emu, który poprowadził ich na górę po drewnianych schodach.
Vicary nie widział prawie nic, tylko zarys szerokich barów zwierzchnika i słabą smużkę światła latarki. Jego pozostałe zmysły natychmiast się wyostrzyły jak u ślepca. W nozdrza uderzyła go mieszanka obrzydliwych zapachów: uryny, starego piwa, środków dezynfekujących, jaj smażonych na starym tłuszczu. Potem usłyszał odgłosy: rodzic bijący dziecko, kłócąca się para, inna para głośno kopulująca. Skądś dobiegł dźwięk organów i męskiego chóru. Najpierw pomyślał, że w pobliżu jest kościół, ale po chwili uświadomił sobie, że to BBC. Dopiero wtedy do niego dotarło, że dziś niedziela. Kettledrum i polowanie na Catherine Blake odarło go z poczucia czasu.
Dotarli na piętro. Boothby oświetlił korytarz. Światło latarki odbiło się w żółtawych ślepiach kościstego kota. Boothby ruszył w stronę głosu radia. Śpiew ucichł, zgromadzeni odmawiali Modlitwę Pańską. Boothby miał klucz. Włożył go do zamka i zanim wszedł do środka, zgasił latarkę.
Pokoik był mały i zapuszczony: nie posłane łóżko, nie większe od połówki Vicary'ego w gabinecie MI- 5, maleńka wnęka kuchenna, gdzie na gazie pyrkotała kawa, niski stolik, przy którym nieruchomo tkwiło dwóch mężczyzn, słuchając radia. Obaj palili cuchnące gauloisy. Pomieszczenie wypełniał siny dym. Jedyne źródło światła stanowiło wąskie okno z widokiem na tył budynków z drugiej ulicy. Vicary podszedł do okna i wyjrzał na zaułek zasypany śmieciami. Dwóch chłopców podrzucało puszki i uderzało w nie kijami. Powiał wiatr, podrywając stare gazety, które załopotały w powietrzu niczym krążące mewy. Boothby nalewał przypaloną kawę do dwóch podejrzanych emaliowanych kubków. Dał jeden Vicary'emu, drugi zatrzymał dla siebie. Kawa była paskudna: gorzka, stęchła i za mocna, ale przynajmniej gorąca – i zawierała kofeinę.
Boothby skorzystał z wyszczerbionego kubka, aby przedstawić gospodarzy, najpierw wskazując nim w stronę starszego i roślejszego mężczyzny.
– Alfred Vicary, a to Pelikan. Nie nazywa się tak naprawdę, to jego pseudonim. Niestety, nie pozna pan jego prawdziwego nazwiska. Zresztą, ja sam nie wiem, czy je znam.
Ruchem kubka wskazał drugiego mężczyznę, siedzącego przy stole.
– A ten tu to Hawke. Ale to nie pseudonim, on się tak naprawdę nazywa. Hawke pracuje dla nas, prawda, Hawke?
Ale Hawke najmniejszym ruchem nie okazał, że słyszał Boothby'ego. Bardziej by do niego pasowało nazwisko Tyczka albo Drąg, tak straszliwie był wychudzony. Tandetny wojenny garnitur wisiał na kościstych ramionach jak na wieszaku na kapelusze. Miał bladą cerę człowieka pracującego po nocach i pod ziemią. W jego blond włosach pojawiła się już siwizna, choć chłopak zapewne liczył sobie nie więcej lat niż studenci, których Vicary uczył na ostatnim semestrze. Swojego gauloisa trzymał na modłę francuską, między kciukiem i palcem wskazującym. Vicary'emu nie dawało spokoju poczucie, że już go kiedyś widział: może kiedy był w kantynie albo wychodził z archiwum z plikiem akt pod pachą? A może kiedy tajnym wejściem opuszczał gabinet Boothby'ego, tak jak Grace tamtego wieczoru? Hawke nie patrzył na Vicary'ego. Poruszył się tylko raz: gdy Boothby postąpił w jego stronę. Odchylił wtedy odrobinę głowę, zacisnął szczęki, jakby się spodziewał ciosu.
Potem Vicary przyjrzał się Pelikanowi. Pelikan mógł być pisarzem, ale równie dobrze i robotnikiem portowym; Niemcem, ale równie dobrze i Francuzem. Może to Polak – teraz było ich tu pełno. W przeciwieństwie do Hawke'a, Pelikan wytrzymał wzrok Vicary'ego, odpowiadając spokojnym, lekko rozbawionym spojrzeniem. Samych jego oczu Vicary nie mógł dostrzec: ukrywały się za bardzo grubymi szkłami, odrobinę przydymionymi dla osłony przed ostrym światłem. Pod czarnym skórzanym płaszczem miał dwa swetry, szary golf i spłowiały beżowy, rozpinany, który wyglądał, jakby był udziergany przez jakąś troskliwą ciocię lub babcię o równie sokolim wzroku jak jego. Wypalił papierosa do końca, a potem złamanym paznokciem kciuka zgniótł niedopałek.
Boothby zdjął płaszcz, ściszył radio, po czym spojrzał na Vicary'ego i spytał:
– I cóż? Od czego powinienem zacząć?
Hawke nie pracował „dla nas", on pracował dla Boothby'ego.
Boothby znał ojca Hawke'a. Pracował z nim w Indiach. Służby bezpieczeństwa. Poznał młodego Hawke'a w Wielkiej Brytanii w 1935 roku, podczas lunchu w siedzibie rodu w Kencie. Młody Hawke pił i za dużo gadał, obrzucał obelgami dzieło ojca i Boothby'ego, cytował Marksa i Lenina, jakby to był Szekspir, pogardliwym wymachiwaniem ramion ogarniał cudowne ogrody, jakby świadczyły one o zepsuciu brytyjskiej klasy rządzącej. Po lunchu ojciec Hawke'a uśmiechnął się bezsilnie do Boothby'ego, przepraszając za oburzające zachowanie potomka. Dzisiejsza młodzież… Sam wiesz… Bzdury, których ich uczą w szkole… Pieniądze wydane na drogie szkoły wyrzucone w błoto.
Boothby też się uśmiechnął. Od bardzo dawna szukał takiego kogoś jak Hawke.
Boothby'emu zlecono nowe zadanie: mieć oko na komunistów. Zwłaszcza na uniwersytetach, szczególnie w Cambridge i Oksfordzie. Komunistyczna Partia Wielkiej Brytanii, miłośnie wspierana i zachęcana przez mocodawców z Rosji, działała na uczelniach w poszukiwaniu narybku. NKWD szukała szpiegów. Hawke zgodził się pracować dla Boothby'ego w Oksfordzie. Boothby uwiódł Hawke'a. Nadał kierunek jego pozbawionemu kierunku sercu. Boothby to potrafił. Hawke trzymał z komunistami: pił z nimi, kłócił się z nimi, grał z nimi w tenisa, cudzołożył. A kiedy zgłosiła się do niego partia, powiedział, żeby się od niego odpieprzyli.
Wtedy przyszedł do niego Pelikan.
Hawke zawiadomił Boothby'ego. Hawke był dobrym chłopcem.
Pelikan był Niemcem, żydem i komunistą. Boothby natychmiast dostrzegł korzystne strony tego faktu. Pelikan aktywnie działał w Berlinie w latach dwudziestych, ale po dojściu do władzy Hitlera doszedł do wniosku, że lepiej poszukać bezpieczniejszego lądu. W 1933 roku emigrował do Anglii. NKWD znała Pelikana z jego berlińskich czasów. Dowiedziawszy się, że osiadł w Anglii, skaptowała go jako agenta. Miał się zajmować jedynie wyszukiwaniem talentów, żadnej poważnej roboty. Pierwszym upatrzonym przez niego agentem był człowiek Boothby'ego, Hawke. W czasie następnego spotkania Hawke'a i Pelikana jak spod ziemi wyrósł Boothby i tak śmiertelnie przeraził Pelikana, że Pelikan zgodził się pracować dla Brytyjczyków.
Nadążasz, Alfredzie?
Stojący przy oknie Vicary myślał. O, tak. Co więcej, jestem już cztery ruchy przed tobą.
W sierpniu 1939 Boothby ściągnął Hawke'a do MI- 5. Na rozkaz Boothby'ego Pelikan powiadomił rosyjskich mocodawców, że jego pierwszy błyskotliwy agent pracuje w brytyjskim wywiadzie. Moskwa nie posiadała się z radości. Gwiazda Pelikana wzeszła wysoko. Boothby wykorzystywał Pelikana do przekazywania Rosjanom prawdziwych, lecz bezwartościowych informacji, a wszystkie one miały pochodzić od wtyczki w MI- 5, Hawke'a, wszystkie też mogły być potwierdzone przez inne źródła Rosjan. Gwiazda Pelikana płonęła pełnym blaskiem.
W listopadzie 1939 roku Boothby wysłał Pelikana do Holandii. Młody, arogancki oficer wywiadu SS, niejaki Walter Schellenberg regularnie tam podróżował pod przybranym nazwiskiem i spotykał się z dwoma agentami MI- 6.