Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Będę musiał się jeszcze trochę zdrzemnąć.

– Obiecuję, że dam ci zasnąć.

– Ostatnio niewiele sypialiśmy.

– Zrobię, co w mojej mocy, żeby się powstrzymać.

– To do zobaczenia o jedenastej. – Cudownie.

Nad podwójnymi drzwiami gabinetu Boothby'ego bardzo długo płonęło czerwone światło. Vicary już wyciągał rękę, żeby jeszcze raz zadzwonić – łamiąc w ten sposób jeden z edyktów Boothby'ego – ale się powstrzymał. Zza grubych drzwi dobiegły odgłosy kłótni. Jeden głos z pewnością należał do kobiety, drugi do Boothby'ego.

– Nie zrobisz mi tego!

To krzyknęła kobieta, bardzo głośno, odrobinę histerycznie. Boothby odpowiedział coś spokojniej, tonem ojca karcącego dziecko. Czując się jak skończony kretyn, Vicary przysunął ucho do futryny.

– Łajdak! Skończony drań!

Znowu kobieta. Potem łomot zatrzaskiwanych drzwi. Nagle zapaliło się zielone światło. Vicary nie zwrócił na to uwagi. Sir Basil miał w gabinecie również drugie, dyskretne wejście, z którego korzystał wyłącznie pan i władca oraz dyrektor generalny. Ale nie było takie znowu dyskretne – jeśli chwilę poczeka, kobieta wyłoni się zza zakrętu korytarza i wtedy jej się przyjrzy. Słyszał już gniewne stukanie obcasów na podłodze. Wynurzyła się zza rogu. To była Grace Clarendon. Zatrzymała się i spod zmrużonych powiek zmierzyła go pogardliwym wzrokiem. Po policzku spływała jej łza. Otarła ją i zniknęła w głębi korytarza.

W gabinecie panował mrok, który rozjaśniała jedynie lampka na biurku Boothby'ego. Z cygara, które leżało nietknięte przy łokciu generała, unosił się bardzo silny zapach. Boothby w szelkach i koszuli przeglądał dokumenty. Nie podnosząc wzroku, dźgnięciem złotego długopisu wskazał Vicary'emu miejsce przed biurkiem.

– Słucham – powiedział.

Vicary szybko przekazał mu najnowsze doniesienia. Zrelacjonował rezultaty jednodniowego dochodzenia w sprawie morderstwa Rose Morely. Powiedział o możliwości istnienia związku między niemiecką agentką i morderstwem Vernona Pope'a. Wytłumaczył, że teraz przede wszystkim należy znaleźć Roberta Pope'a i go przesłuchać. Zażądał zaangażowania do poszukiwań jak największej liczby ludzi. Przez cały czas Boothby zachował stoickie milczenie. Wyjątkowo niczym się nie bawił, nie krążył po gabinecie, zdawał się słuchać baczniej niż zwykle.

– No – odezwał się w końcu – wreszcie jakaś dobra wiadomość w tej sprawie. Przez wzgląd na pana mam nadzieję, że nie myli się pan w kwestii związku między tymi morderstwami.

Trzeszczał coś o znaczeniu cierpliwości, wnikliwych badań i poszukiwań. Vicary myślał o Grace Clarendon. Kusiło go, żeby spytać Boothby'ego, co robiła w jego gabinecie, ale nie zniósłby kolejnego kazania o tym, co oficer ma prawo wiedzieć lub nie. Nękały go okropne wyrzuty sumienia. Więc się pomylił. Podłożył Grace dla zdobycia głupiego punktu w przegranej dyskusji i Boothby teraz załatwił dziewczynę. Ciekawiło go, czy generał ją wyrzucił, czy jedynie udzielił surowej nagany. Była cenną pracownicą: inteligentną, oddaną. Miał nadzieję, że Boothby jej darował.

– Natychmiast dzwonię do szefa obserwatorów, niech da tylu ludzi, ilu może.

– Dziękuję, sir Basilu – powiedział Vicary, wstając z krzesła.

– Wiem, że dochodziło między nami do pewnych niezgodności w tej sprawie, Alfredzie, i szczerze powiadam: mam nadzieję, że się pan teraz nie myli. – Boothby się zawahał. – Parę minut temu rozmawiałem z dyrektorem generalnym.

– O?

– Dał panu przysłowiowe dwadzieścia cztery godziny. Jeśli nie dojdzie do przełomu w sprawie, obawiam się, że zostanie pan od niej odsunięty.

Po wyjściu Vicary'ego Boothby sięgnął po słuchawkę specjalnego telefonu. Wykręcił numer i czekał na zgłoszenie.

Jak zwykle mężczyzna z drugiej strony się nie przedstawił, tylko rzucił:

– Tak?

Boothby też się nie przedstawił.

– Zdaje się, że nasz przyjaciel zaciska pętlę – powiedział. – Lada chwila zacznie się drugi akt.

Tamten coś wymamrotał i odłożył słuchawkę.

Pięć po jedenastej taksówka zatrzymała się przed domem Petera Jordana, który czekał na chodniku przed drzwiami z latarką w ręku. Catherine wysiadła, zapłaciła kierowcy. Gdzieś w głębi ulicy zawarczał silnik. Taksówka odjechała. Catherine ruszyła właśnie w stronę Jordana, gdy rozległ się ryk silnika, pisk opon pędzących po mokrej jezdni. Odwróciła głowę i zobaczyła mknącą na siebie furgonetkę. Dzieliło ją od niej zaledwie parę metrów, za mało, by uskoczyć. Zamknęła oczy w oczekiwaniu śmierci.

Dicky Dobbs nigdy właściwie nikogo nie zabił. Jasne, wyrobił swoją działkę połamanych kości, twarzy przerobionych na papkę. Trwale okaleczył też jednego typka, który odmawiał uparcie zapłacenia haraczu. Ale nigdy przedtem nie odebrał nikomu życia.

Powinno mi sprawić przyjemność załatwienie tej suki.

Zabiła Vernona i Vivie. Urwała mu się tyle razy, że już by nie zliczył. I Bóg jeden wie, co robi z tym amerykańskim oficerem. Taksówka skręciła w ciemną ulicę. Dicky delikatnie przekręcił kluczyk, uruchamiając silnik. Odrobinę otworzył, przepustnicę, zwiększając dopływ paliwa do silnika. Taksówka odjechała. Kobieta ruszyła na drugą stronę ulicy. Dicky wrzucił bieg i ruszył z kopyta.

Otaczała ją miękka, ciepła ciemność. I odległe dzwonienie w uszach. Próbowała otworzyć oczy, nie mogła. Próbowała oddychać, nie mogła. Myślała o ojcu i matce. O Marii. I wydawało jej się, że znowu znalazła się w Hiszpanii, wyleguje się na ciepłym głazie nad strumieniem. Nie było żadnej wojny. Kurt Vogel nie pojawił się w jej życiu. Potem stopniowo zaczęła odczuwać ostry ból z tyłu czaszki i olbrzymi ciężar przygniatający jej piersi. Płuca domagały się tlenu. Zbierało jej się na mdłości, a mimo to nadal nie mogła oddychać. Widziała smugi ostrego światła, niczym komety przemykające przez wielką czarną pustkę. Coś nią potrząsało. Ktoś ją wołał po imieniu. I nagle sobie uświadomiła, że jednak nie umarła. Mdłości nagle ustąpiły, wreszcie mogła zaczerpnąć tchu. Otworzyła oczy i zobaczyła twarz Petera Jordana. – Catherine, słyszysz mnie, kochanie? Nic ci nie jest? Chryste Panie, on chyba chciał cię zabić! Catherine, słyszysz mnie?

Żadne z nich nie miało ochoty na jedzenie. Oboje chcieli się napić. Jordan trzymał teczkę przykutą do ręki – po raz pierwszy przyniósł tak ważne dokumenty. Przeszedł do gabinetu. Catherine słyszała, jak kręci gałką sejfu, otwiera ciężkie drzwi i potem je zamyka. Wrócił do salonu. Nalał dwie solidne porcje koniaku i przyniósł kieliszki na górę do sypialni.

Wracali do siebie, popijając koniak. Catherine z trudem trzymała kieliszek. Ręce jej drżały, serce dudniło, miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zmusiła się do łyknięcia trunku. Jego ciepło rozpłynęło jej się po ciele, zaczęła się odprężać.

Popełniła straszliwą omyłkę. Nie powinna była się zwracać do Pope'ow. Wymyśliłaby inny sposób. Ale zrobiła jeszcze inny błąd. Powinna była przy pierwszej nadarzającej się okazji zabić też Roberta Pope'a i Dicka.

Jordan usiadł przy niej na łóżku.

– Nie pojmuję, jak możesz być tak spokojna – powiedział. – W końcu przed chwilą omal nie zginęłaś. Wolno ci okazywać uczucia.

Kolejny błąd. Powinna odgrywać bardziej przerażoną. Prosić, żeby ją przy tulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Powinna dziękować mu za ocalenie życia. Nie myślała jasno. Sprawy wymykały się spod kontroli, czuła to. Rose Morely… Pope'owie… Pomyślała o teczce, którą Jordan właśnie zamknął w sejfie. Niósł ją przykutą do nadgarstka. Możliwe że najważniejsza tajemnica wojny – tajemnica inwazji – właśnie znajduje się w zasięgu jej ręki. A jeśli tak? Jeśli uda jej się ją ukraść? Chce skończyć z tą grą. Nie czuje się bezpiecznie. Nie ma już sił prowadzić podwójnego życia, które wiodła od sześciu lat. Ani ciągnąć romansu z Peterem Jordanem. Oddawać mu się co noc i wślizgiwać się do jego gabinetu. „Jedno zadanie i wracasz". Vogel jej to obiecał. Będzie go trzymała za słowo.

67
{"b":"107143","o":1}