Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Colville zamówił whisky i został przy barze. Jedząc, Neumann co chwila zerkał na potężne chłopisko. Czarna grzywa wpadała Martinowi do oczu, w czarnej brodzie pojawiły się siwe pasemka. Kurtkę miał brudną, cuchnęła smarem. Olbrzymie dłonie były spękane, wiecznie przybrudzone. Jednym haustem pochłonął pierwszą szklankę whisky i zamówił drugą. Neumann dokończył zapiekankę i zapalił papierosa.

Colville wychylił drugą whisky i zmierzył go wzrokiem.

– Trzymaj się z dala od mojej córki – odezwał się. – W wiosce gadają, że ostatnio widziano was razem i wcale mi się to nie podoba.

– Nie wtrącaj się do tego, koleś – syknął Dogherty przez zaciśnięte zęby.

– Jenny i ja spotykamy się, bo jesteśmy przyjaciółmi – powiedział Neumann. – Nic poza tym.

– I myślisz, że w to uwierzę! Chcesz się jej dostać pod spódnicę. Otóż nie! Jenny nie jest z takich.

– Szczerze mówiąc, gówno mnie obchodzi, co sobie myślisz.

– Zniosłem, jak się trzymała tego Irlandczyka i jego żony.

Ale z takim typkiem jak ty się nie pogodzę. Nic z ciebie dobrego. A jeśli jeszcze raz usłyszę, że się spotkaliście – Colville pogroził Neumannowi palcem – dopadnę cię.

– Kiwnij głową, uśmiechnij się i będzie koniec sprawy – szepnął Dogherty.

– Jenny chodzi do Seana i Mary, bo oni się o nią troszczą. Dają jej spokojny, miły dom. Czego o tobie nie da się powiedzieć.

– Dom Jenny niech cię nie obchodzi. Nie wściubiaj nosa w nie swoje sprawy. A jeśli masz odrobinę oleju w głowie, będziesz się, kurwa, trzymał z dala od małej!

Neumann zgniótł papierosa. Dogherty miał rację. Powinien był siedzieć i trzymać gębę na kłódkę. Tylko tego mu teraz brakuje, żeby wdać się w bójkę z tubylcem. Popatrzył na Colville'a. Znał ten typ ludzi. Łajdus całe życie terroryzował wszystkich, także i swoją córkę. Neumann marzył, żeby mu utrzeć nosa.

Pokażę mu, co to znaczy dostać lanie – pomyślał. Może wtedy przestanie bić Jenny.

– I co zrobisz, uderzysz mnie? – spytał. – To twoja odpowiedź na wszystko? Jeśli tylko zdarzy się coś, co ci nie odpowiada, bijesz. Dlatego Jenny spędza tyle czasu u Doghertych. Dlatego z tobą nie wytrzymuje.

Twarz Colville'a stężała.

– A ty kim, kurwa, jesteś? Nie wierzę w twoją historyjkę. – Paroma susami przemierzył pub, chwycił stół i odrzucił go z drogi. – Jesteś mój. Och, z rozkoszą rozkwaszę ci gębę.

Neumann wstał z miejsca.

– Szczęściarz ze mnie – powiedział.

Grupka wieśniaków, czując, że zanosi się na bójkę, otoczyła obu mężczyzn. Colville posłał morderczy prawy sierpowy, przed którym Neumann bez trudu się uchylił. Colville zadał jeszcze dwa ciosy, Neumann uniknął ich, odrobinę odchylając głowę, pięściami zasłaniając twarz, lecz nie odrywając wzroku od przeciwnika. Koncentrował się na obronie. Gdyby zbliżył się do Colville'a na tyle, by móc uderzyć, ten mógłby go chwycić w swoje olbrzymie łapska i już nie wypuścić. Musi czekać, aż tamten popełni błąd. Wtedy zaatakuje i jak najszybciej zakończy całą sprawę.

Colville posłał całą serię wściekłych ciosów. Już się zasapał i zmęczył. Wyciągnął ręce, rozpędził się i zaatakował jak byk.

Neumann błyskawicznie się odsunął i podstawił mu nogę. Colville z głuchym łoskotem runął twarzą na ziemię. Ledwo zaczął się dźwigać, Neumann szybko wkroczył do akcji i dwa razy kopnął go w twarz. Colville podniósł ciężkie ramię, przyjmując na nie trzeciego kopniaka i jakoś się dźwignął. Krew płynęła mu ze złamanego nosa i ust.

– Dość już dostałeś, Martin – przemówił Neumann. – Dajmy temu spokój i wróćmy do środka.

Colville nie odpowiedział. Ruszył naprzód, osłonił się lewą ręką, a prawą wymierzył potężny cios, który wylądował na kości policzkowej Neumanna, rozrywając ciało. Niemiec miał wrażenie, że ktoś go zdzielił młotem. W głowie mu huczało, łzy napłynęły do oczu, nic nie widział. Potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć, i przypomniał mu się Paryż: jak leżał w brudnej uliczce za kafejką, jego krew spływała rynsztokiem, a esesmani kopali go, okładali pięściami, kolbami od pistoletów, wszystkim, co im wpadło pod rękę.

Colville zadał kolejny morderczy cios. Neumann przykucnął, zrobił unik i wymierzył złośliwego kopniaka w jego prawe kolano. Colville zawył z bólu. Neumann błyskawicznie kopnął jeszcze trzy razy; Colville'a sparaliżowało. Neumann podejrzewał, że zmiażdżył mu rzepkę. Przeraził go także – Colville najwyraźniej nigdy jeszcze nie spotkał się z kimś walczącym tak jak on.

Uznał walkę za zakończoną i właśnie ruszał z powrotem do pubu, kiedy Colville przeniósł cały ciężar ciała na zdrową nogę i rzucił się na niego. Zaskoczony Neumann nie zdążył się uchylić. Colville runął nań i pchnął go na ścianę. Neumann miał wrażenie, że go przygniotła rozpędzona ciężarówka. Próbował złapać dech. Colville rąbnął go z całej siły głową pod brodę. Neumann przygryzł sobie język i poczuł w ustach krew.

Zanim Colville zdążył jeszcze raz rąbnąć, Neumann wymierzył mu kolanem cios w krocze. Colville zwinął się z bólu, jęcząc. Neumann znów podniósł kolano, tym razem trafił w twarz i złamał mu kość.

Pod Colville'em ugięły się kolana i opadł półprzytomny.

– Nie wstawaj, Martin – powiedział Neumann. – Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, to zostań tu, gdzie jesteś.

W tej samej chwili usłyszał pisk. Podniósł wzrok i zobaczył pędzącą ku nim Jenny.

Tej nocy Neumann nie mógł zasnąć. Zdrzemnął się na chwilę, ale ból go obudził. Teraz leżał bez ruchu, wsłuchany w uderzenia wiatru w bok domu. Z oddali dobiegał huk fal rozbijających się o brzeg. Nie wiedział, która jest godzina. Dźwignął się na łokciu i jęcząc z bólu sięgnął po zegarek, który leżał na szafce nocnej. Spojrzał na fosforyzujące wskazówki. Dochodziła północ.

Opadł na poduszkę i zapatrzył się w sufit. Bójka z Martinem Colville'em to fatalny błąd. Mógł wzbudzić podejrzenia i narazić na szwank całą operację. I zranił Jenny. Przed pubem darła się na niego i okładała go pięściami, wściekła, że skrzywdził jej ojca. Chciał dać łajdakowi nauczkę, tymczasem wszystko obróciło się przeciwko niemu. Teraz, leżąc w łóżku i wsłuchując się w nierówne podmuchy wiatru, zastanawiał się, czy nad całą operacją nie wisi fatum. Przypomniał sobie, co powiedziała Catherine w czasie ich spotkania na wrzosowiskach w Hampstead: „Coś się popsuło. Boję się, że mój kamuflaż długo nie wytrzyma". Przypomniał sobie rozkaz Vogla, żeby śledzić Catherine. I nie wiedział, które z nich – Vogel, Catherine czy on sam, a może wszyscy troje po kolei – już popełniło niewybaczalne błędy.

Neumann zbadał swoje obrażenia. Bolało go całe ciało. Posiniaczona, poobijana klatka piersiowa kłuła przy każdym oddechu, ale chyba żebra były całe. Język miał opuchnięty i przy każdym ruchu czuł rozcięcie. Podniósł rękę i dotknął policzka. Mary zrobiła, co mogła, żeby zasklepić ranę bez szwów – wizyta u lekarza w ogóle nie wchodziła w rachubę. Upewnił się, czy opatrunek się nie przesunął. Nawet to delikatne muśnięcie wystarczyło, żeby policzek zapulsował boleśnie.

Przymknął oczy i próbował zasnąć. Już przysypiał, kiedy na podeście za drzwiami usłyszał kroki. Instynktownie sięgnął po mauzera. Kolejne stąpnięcie, skrzypienie podłogi. Podniósł broń i wymierzył w drzwi. Odgłos naciskanej klamki.

Gdyby to była MI- 5 – pomyślał – na pewno nie zadawaliby sobie trudu, żeby się cicho zakradać do mojej sypialni. Ale jeśli to nie MI- 5 ani nie policja, to kto?

Drzwi się uchyliły i w szparze pojawiła się niewielka postać. W słabej smudze światła wpadającego z korytarza Neumann zobaczył Jenny Colville. Bezszelestnie odłożył mauzera na podłogę przy łóżku i szepnął:

– Co ty tu robisz?

– Przyszłam się upewnić, czy nic ci nie jest.

– Czy Sean i Mary wiedzą, że tu jesteś?

– Nie. Wślizgnęłam się bez pukania. – Usiadła na brzegu wąskiego łóżka. – Jak się czujesz?

– Bywało gorzej. Twój ojciec potrafi sprawić człowiekowi łomot. Ale ty o tym wiesz najlepiej.

89
{"b":"107143","o":1}