Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pokonany znowu spojrzał na mapę. To nadal olbrzymie połacie wybrzeża, od ujścia Tamizy na południu po estuarium Humber na północy. Nie sposób obstawić całego tego obszaru. Roi się tam od malutkich portów, wiosek rybackich, przystani. Vicary poprosił lokalne siły policyjne o skierowanie jak największej liczby ludzi do obserwacji wybrzeża. Służba przybrzeżna RAF zgodziła się rozpocząć o świcie lotnicze patrole wybrzeża, ale obawiał się, że wtedy będzie za późno. Korwety Marynarki Wojennej rozglądały się za niewielkimi jednostkami pływającymi, choć w deszczową, pochmurną noc szansę wypatrzenia czegokolwiek równały się zeru. Bez kolejnego tropu – drugiego przechwyconego sygnału radiowego czy jakiejś wpadki – niewielkie są szansę na dopadniecie szpiegów.

Zadzwonił telefon.

– Vicary.

– Mówi Arthur Braithwaite ze służby wykrywania jednostek podwodnych. Zastałem pańską informację, gdy przyszedłem na służbę, i sądzę, że będziemy mogli wam udzielić znacznej pomocy.

– Wedle służby wykrywania jednostek podwodnych U- 509 już od paru tygodni krąży w okolicach wybrzeża Lincoln – wprowadził Vicary Boothby'ego w sytuację, gdy ten zszedł na dół i przyłączył się do profesorskiego czuwania przy mapie. – Jeśli skierujemy ludzi i sprzęt do hrabstwa Lincoln, jest szansa, że złapiemy naszą dwójkę.

– To bardzo duże terytorium. Vicary znowu przyglądał się mapie.

– Jakie miasto w tamtych okolicach jest największe?

– Chyba Grimsby.

– Jak pan sądzi, ile czasu mi trzeba, żeby tam dojechać?

– Sekcja transportu mogłaby panu zorganizować wóz, ale podróż trwałaby całe godziny.

Vicary się skrzywił. Sekcja transportowa miała właśnie do tych celów parę bardzo szybkich samochodów. W gotowości zawsze czuwali świetni kierowcy, którzy specjalizowali się w rajdach. Przed wojną niektórzy nawet uczestniczyli w zawodowych wyścigach. Ci kierowcy jednak, choć doskonali, jego zdaniem za bardzo szaleli. Pamiętał noc, kiedy łapał szpiega na kornwalijskiej plaży. Pamiętał, jak trząsł się na tyle podrasowanego rovera, mknącego przez zaciemnione miasta i modlił się, żeby w ogóle dożyć aresztowania.

– A samolot? – spytał.

– Jestem przekonany, że mógłbym panu zorganizować jakiś samolot. W okolicy Grimsby jest niewielka baza lotnicza. Mogliby pana tam podrzucić za jakąś godzinę, urządziłby pan tam sobie punkt dowodzenia. Ale wyglądał pan ostatnio przez okno? To koszmarna noc na latanie.

– Zdaję sobie sprawę, ale jestem pewny, że lepiej sobie poradzę, na miejscu dowodząc akcją. – Vicary odwrócił się od mapy i popatrzył na Boothby'ego. – I wpadłem na jeszcze jeden pomysł. Gdybyśmy zdążyli ich dopaść, zanim przekażą wiadomość do Berlina, może zdołałbym ich wyręczyć.

– Wymyślić jakieś wytłumaczenie decyzji ucieczki z Londynu, która umocniłaby przekonanie Niemców o prawdziwości Kettledrum!

– Zgadza się.

– Dobra myśl, Alfredzie.

– Chciałbym zabrać ze sobą paru ludzi: Roacha, Daltona, jeśli da radę.

Boothby się zawahał.

– Moim zdaniem powinien pan wziąć jeszcze kogoś.

– Kogo?

– Petera Jordana.

– Jordana!

– Spójrzmy na to od innej strony. Jeśli Catherine Blake oszukała i wykorzystała Jordana, to czy nie chciałby tam jechać i widzieć jej upadek? Ja z pewnością bym chciał. Na jego miejscu o niczym innym bym nie marzył, jak żeby pozwolono mi pociągnąć za spust. I Niemcy też muszą w to uwierzyć. Musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby uwierzyli w autentyczność ich przekazu o Kettledrum.

Vicary pomyślał o pustej teczce w archiwum. Ponownie zadzwonił telefon.

– Vicary.

Zgłosiła się jedna z telefonistek.

– Profesorze Vicary, dzwoni nadinspektor Perkin z policji w King's Lynn w Norfolk. Mówi, że to pilne.

– Proszę łączyć.

Hampton Sands było zbyt małą, zbyt odludną i spokojną wioską, żeby ustanawiać tam odrębny posterunek. Posterunek był w Brancaster wspólny dla Hampton Sands, Holme, Thornton, Titchwell. Kierował nim konstabl Thomasson, weteran, który od ostatniej wojny pracował w Norfolk. Thomasson mieszkał w budynku policji w Brancaster, a ze względu na swój zawód posiadał własny telefon.

Przed godziną telefon zadzwonił, budząc Thomassona, jego żonę oraz setera Ragsa. Głos z drugiej strony należał do nadinspektora Perkina z King's Lynn. Nadinspektor poinformował Thomassona o pilnym telefonie z Ministerstwa Wojny w Londynie: proszono oddziały policyjne o poszukiwanie dwójki zbiegów podejrzanych o morderstwo.

W dwie minuty po rozmowie ze zwierzchnikiem Thomasson już wynurzał się z mieszkania w niebieskiej pelerynie przeciwdeszczowej i zjudwestce zawiązanej pod brodą, dzierżąc termos słodkiej herbaty, którą pospiesznie przygotowała mu Judith. Wyprowadził z szopy rower i ruszył na patrol. Rags, który zawsze towarzyszył mu w wyprawach, truchtał przy rowerze.

Thomasson miał pięćdziesiątkę z górą. Nigdy nie palił, rzadko pił, a po trzydziestu latach krążenia na rowerze po wybrzeżu Norfolk był sprawny i bardzo silny. Umięśnione nogi bez wysiłku kręciły pedałami i konstabl szybko objechał ciężkim stalowym rowerem uliczki Brancaster. Tak jak przypuszczał, panował tam niezmącony spokój. Mógł zapukać do paru drzwi, obudzić kilka osób, ale znał wszystkich mieszkańców i wiedział, że żaden z nich by nie ukrywał zbiegłych morderców. Skontrolował ciche uliczki i ruszył drogą do następnej wioski, Hampton Sands.

Gospodarstwo Colville'a leżało jakieś pół kilometra za wioską. Wszyscy znali historię Martina Colville'a. Rzuciła go żona, pił, i z tego, co zarobił z trudem się utrzymywał. Thomasson wiedział, że Colville zbyt surowo traktuje swoją córkę Jenny. Wiedział też, że Jenny mnóstwo czasu spędza na wydmach. Natknął się na jej rzeczy, kiedy jeden z mieszkańców skarżył się na włóczęgów mieszkających na plaży. Zatrzymał się, poświecił latarką w stronę domostwa Colville'a. Dom tonął w mroku, z komina nie unosił się dym.

Thomasson poprowadził rower do drzwi i zastukał. Nikt nie odpowiedział. Podejrzewając, że Colville zapił się albo stracił przytomność, zapukał ponownie, już mocniej. Cisza. Pchnął drzwi i zajrzał do środka. W domu było ciemno. Zawołał Colville'a. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyszedł i ruszył w stronę Hampton Sands.

W wiosce, podobnie jak wcześniej w Brancaster, panował spokój i ciemności. Thomasson przepedałował przez ulicę, minął pub, sklepik, kościół. Przetoczył się po moście. Sean i Mary Dogherty mieszkali z półtora kilometra dalej. Thomasson wiedział, że Jenny praktycznie się do nich przeprowadziła. Bardzo prawdopodobne, że u nich nocuje. Ale gdzie się podział Martin?

Ciężko się tam jechało, droga była nierówna, wyboista. W mroku słyszał klapanie łap Ragsa i jego rytmiczny oddech. Wreszcie zamajaczyło przed nim gospodarstwo Doghertych. Skręcił na dróżkę dojazdową, zatrzymał się i omiótł latarką okolicę.

Coś na łące przykuło jego uwagę. Jeszcze raz skierował tam strumień światła i – proszę – znowu to samo. Zanurzył się w wilgotną łąkę i sięgnął po porzucony przedmiot. Był to pusty kanister. Thomasson powąchał – benzyna. Przechylił go do góry dnem. Ze środka wypłynęła strużka paliwa.

Rags pobiegł przed nim w stronę domu Doghertych. Konstabl dojrzał na podwórku rozsypującą się furgonetkę Seana. Potem zauważył dwa rowery w trawie przy stodole. Podszedł do drzwi i zastukał: Tak samo jak u Colville'a, nikt nie odpowiedział.

Nie zawracał sobie głowy powtórnym stukaniem. To, co do tej pory zobaczył, wystarczająco go zaniepokoiło. Pchnął drzwi.

– Halo! – krzyknął.

Usłyszał dziwny dźwięk: stłumione stękanie. W smudze światła latarki ujrzał Mary Dogherty przywiązaną do krzesła i zakneblowaną.

Podbiegł do niej, pies ujadał jak wściekły. Szybko rozwiązał knebel.

– Mary! Co, na miłość boską, tu się stało? Mary histerycznie chwytała powietrze.

– Sean… Martin… nie żyją… stodoła… szpiedzy… łódź podwodna… Jenny!

108
{"b":"107143","o":1}