Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

41

–Jestem u siebie – odparował tamten, opierając się swobodnie o futrynę.

–Mogę w czymś pomóc? – Michał zmierzył go wzrokiem.

–Właśnie o to samo chciałem zapytać. – Łagodne brzmienie głosu komisarza potrafiłoby wprowadzić w błąd mniej doświadczonego policjanta.

–A dokładniej?

–Dokładniej… – Krzysztof udał, że się zastanawia – to ja cię informuję, że jesteś tu nowy. Nie znasz układów. Nie masz układów. Musisz na siebie uważać. Powinieneś korzystać z rad starszych, życzliwych ci kolegów.

–A jak brzmi rada życzliwych kolegów?

–Zajmuj się własnymi sprawami.

–Właśnie to robię. – Podniósł akta dotyczące włamania.

–Nie rób ze mnie idioty, Michał. – Tym razem Chmiel nie udawał sympatii.

–A dokładniej? – spytał ironicznym tonem Nawrocki.

–Nie przesłuchuj naszych. Myślisz, że nie widzę, jak próbujesz kopać pode mną dołki? Wiem, co jest grane.

–Skoro mamy grać w tę samą grę, to może mnie oświeć, czego chcesz? – Mimo pozornego spokoju poczuł, że robi mu się zimno. Jakimś cudem Chmiel dowiedział się, że prowadzę przeciwko niemu śledztwo, pomyślał.

–Zaraz po mnie masz najdłuższy staż w policji, a stary niedługo idzie na emeryturę. Jego miejsce jest już zajęte.

–To oczywiste… – odparł Michał kpiąco, starając się ukryć ulgę. A więc tamten podejrzewał go o zakusy na stanowisko komendanta. Takie pomysły w niczym nie zagrażały jego zadaniu.

–Nie zadzieraj ze mną!

–A sprawa tej dziewczyny? – spytał łagodnie Nawrocki.

–Co?

–Dlaczego nie chciałeś zająć się sprawą małej Bartkowiak?

–Tym? Zwariowałeś? Nie nasz rejon. Szukanie igły w stogu siana. Niech się facet cieszy, że kazałem sprawdzić raporty. – Wzruszył obojętnie ramionami, ale Michał wyczuł w jego zachowaniu fałsz.

–Więc pewnie nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli w wolnej chwili sprawdzę parę rzeczy… – rzucił od niechcenia, uważnie obserwując reakcję kolegi. Nie pomylił się. Tamten zesztywniał na ułamek sekundy, ale Michałowi to wystarczyło. Coś tu było nie tak. I to bardzo.

–Nie powinieneś w tym grzebać – odparł tamten po dłuższej chwili.

42

–To moja sprawa, jak wykorzystuję swój wolny czas – zaoponował Nawrocki. – Dlaczego ci to przeszkadza? – zapytał, zanim tamten zdążył wybuchnąć.

–Może tego nie zauważyłeś – Nawrocki dostrzegł, że jego przeciwnik stara się opanować, jednak jest bliski wybuchu – ale to miasto żyje z turystyki. Nie chcemy tego popsuć… – ciągnął z naciskiem Chmiel.

–My, to znaczy kto? – przerwał mu Michał.

–My, to znaczy obywatele troszczący się o przyszłość Lipniowa. Nie ma tu żadnej fabryki ani innego dużego zakładu pracy. Stracimy dochody z turystów i koniec pieśni. Bezrobocie, bieda, młodzi zaczną wyjeżdżać i nie będą chcieli wracać…

–Jasne, słyszałem to wszystko na zebraniu rady gminy. – Michał nie zdołał powstrzymać się od sarkazmu. – Pytam poważnie: dlaczego mam odpuścić tę sprawę?

–Ucieczka z domu, zaginięcie, a za moment jeszcze się okaże, że grasuje tu Kuba Rozpruwacz. Nie narażę opinii miasta dla nieletniej narkomanki. A ty… – Krzysztof wycelował w niego palec – naprawdę powinieneś zacząć słuchać rad życzliwych kolegów.

–Powiedzmy, że przyjąłem do wiadomości. – Nawrocki skierował wzrok na dokumenty, dając tym samym do zrozumienia tamtemu, że uważa rozmowę za skończoną.

Nie było to ich pierwsze starcie i z pewnością nie ostatnie, pomyślał, gdy tamten wyszedł. Chmiel od samego początku krytykował metody pracy Michała, a szczególnie zainteresowanie sprawami oddanymi do archiwum jako nierozwiązane. Gdy tylko miał okazję, podważał autorytet nowego kolegi przy podwładnych. Sprawa małej Bartkowiak była tylko kolejną z wielu utarczek i nie zaintrygowałaby Nawrockiego, gdyby tamten nie próbował go odwieść od jej prowadzenia.

Zauważył, że wszystko, co mogłoby narazić dobre imię miasteczka, było wyciszane i ukrywane. Z taką tendencją spotkał się już kilkakrotnie w Lip-niowie. Mieszkańcy woleli nie widzieć problemu, niż ujawnić nieprzyjemne sprawy, które mogły mieć negatywny wydźwięk. Tak się stało choćby w przypadku rozpowszechniania narkotyków.

Przyłapał kilkoro nastolatków z taką ilością środków halucynogennych, że mogliby odpłynąć w inny wymiar na lata świetlne. Sprawę natychmiast mu odebrano; podobno śledztwo zostało przekazane bardziej doświadczonemu pracownikowi, jak zapewnił Michała komendant, następnie zaś dzieciaki

43

ukarano kilkoma godzinami prac społecznych. O poszukiwaniu dilerów nie było mowy. W aktach przeczytał, że chłopcy nie pamiętali, od kogo kupili narkotyki, ale byli pewni, że to ktoś przyjezdny. Koniec kropka i po kłopocie.

Zaginiona dziewczyna sama w sobie nie stanowiła zagrożenia dla opinii miasta, ale reakcja Chmiela sugerowała, że mogło być inaczej. Pytanie tylko, czy coś wiedział, czy też rzeczywiście tylko się asekurował. Z pewnością większość turystów potraktowałaby wieść o seryjnym zabójcy czy gwałcicielu jako dodatkową atrakcję podczas urlopu, ale znaczną część odwiedzających Lip-niów stanowiły wycieczki szkolne. W sezonie wakacyjnym motele i hotele były przepełnione, podobnie obozy dla dzieci i młodzieży – listy kolonijne na następny rok były zamknięte, nim skończył się bieżący sezon. Michał potrafił zrozumieć niechęć do nagłaśniania niektórych spraw, chociaż nie wyjaśniało to tendencji do chowania głowy w piasek. Przecież to tylko zaginiona nastolatka, jedna z tysięcy.

Nie wiedział, co począć z tą sprawą.

4.

Bartkowiak z trudem łapał oddech. Wściekły wsiadł do samochodu i z piskiem opon ruszył przed siebie. Był przyzwyczajony do odmów, ale w taki sposób jeszcze nikt go nie potraktował. Miał wystarczająco dużo do zarzucenia samemu sobie, by nie musieć wysłuchiwać uwag obcych ludzi. Nie patrzył jak jedzie i omal nie spowodował wypadku. Z jednokierunkowej uliczki wypadł wprost na rynek. W ostatniej chwili skierował samochód w prawo, gdy pojawiła się przed nim ciężarówka. Pisk opon, trąbienie aut i krzyki spacerowiczów zlały się w jeden chaotyczny dźwięk, gdy Jan zatrzymał się, wjechawszy gwałtownie na chodnik. Kierowca ciężarówki popukał się w czoło, uniósł palec w obraźliwym geście i ruszył dalej. Kilku przechodniów obrzuciło go nieprzychylnymi spojrzeniami, kilku innych wygłosiło niepochlebne uwagi. Wystraszył się, gdy jeden z młodocianych chuliganów kopnął w drzwi samochodu, po czym uciekł wraz z kumplami, śmiejąc się głośno. Bartkowiak wycofał ostrożnie samochód i zaparkował, tym razem zgodnie z przepisami. Oparł głowę na kierownicy. Siedział tak przez chwilę w milczeniu, gdy głośne pukanie w okno zmusiło go do podniesienia oczu. Przez chwilę myślał, że chuligani wrócili albo przyjechała policja.

44

Przy samochodzie stała młoda, może trzydziestoletnia rudowłosa kobieta i spoglądała na niego z troską. Uchylił lekko okno.

–Dobrze się pan czuje? – zapytała.

Już chciał mruknąć, że tak, ale coś w oczach kobiety kazało mu powiedzieć prawdę.

–Nie. Nie czuję się dobrze. Chciałbym umrzeć… – szepnął.

–Co…?

–Powinienem umrzeć. – Nie dał jej dokończyć zdania. – Ktoś taki jak ja nie powinien żyć…

–No, no, no… – Pogroziła mu palcem. – Nie wolno tak mówić. Wiele osób na tym świecie powinno umrzeć, a jeszcze więcej nie powinno się nigdy narodzić. Ale on już tak został urządzony, że nie my o tym decydujemy.

–Pewnie jest pani katoliczką. Przepraszam, jeśli uraziłem pani uczucia. – Poczuł się przez moment winny. Nie powinien jej mówić takich rzeczy.

12
{"b":"586706","o":1}