– Ja też byłem świadkiem tragedii. W czasie drogi zmarł na serce kierowca mikrobusu, którym jechałem.
– Kierowca?
– Rezerwowy. Akurat prowadził jego wspólnik.
Rano dowiedział się, że od wybuchu zginęła również jedna z córek rodziny służących, Anvara. To ona zeszła do kuchni w nocy. Zginęła na miejscu, nie miała wyboru jako Flomirra.
Oprócz rodziców nikt jej nie żałował, bo jako zaledwie pierwszy raz wcielona, szybko odeszła ku doskonaleniu się i nowej, lepszej inkarnacji. Przynajmniej tak obiecywała davabelska reguła wcieleń.
Druga z córek, Lailla, szła z Anvarą, ale zatrzymała się na moment w korytarzu, bo zraniła bosą stopę. Wybuch tylko ją poranił. Miała na Imię Fluedda, rodzice wierzyli, że przeżyje.
Następnego dnia wszyscy zgodnie zasiedli przy stole, również biali. Gaveina to ucieszyło, obawiał się szykanowania Ra Mahleine, gdy ją sprowadzi z portu. Biali służący nazywali się Hougassian. On miał na imię Massmoudieh, ona Fatima. Edda zaczęła się do nich zwracać: Mass i Fatt. Nieszczęścia ostatnich dni spowodowały, że nawet wśród nich szukała oparcia. Płacąc cenę zrównania, musieli ujawnić, że Mass ma na Imię Murhred, Fatima zaś – Udarvanna.
Czuli się przy stole niepewnie, zachowywali nieporadnie. Pochłaniały ich myśli o śmierci jednego i walce o życie drugiego dziecka.
Rozmowa nie kleiła się. Tapeta nadal wydzielała lekki swąd spalenizny. Haifan nie odezwał się ani razu, jego syn Torth jadł niewiele, patrząc nieruchomo w talerz. Gavein stale myślał o żonie, ale zachował wspomnienia dla siebie. Zniechęciła go egzekucja nad tajemnicą przeznaczeń Hougassianów. Haigh zachowywał się niezwykle poprawnie. (Przy okazji Gavein dowiedział się, że ma on na Imię Murhred). Leo opowiadał o sensacjach, które trapią go ostatnio: o zawrotach głowy czy snopach żółtych iskierek, które błyskały mu przed oczyma.
Też coś: przecież, gdy gwałtownie powstać, to każdemu krew odpływa z mózgu.
Gavein nie doczekał się oferty pracy, więc udał się do Urzędu Zatrudnienia. Tam poinformowano go, że to on sam powinien zatroszczyć się o swoją pracę. Zasugerowano, że jako czarny winien zająć kierownicze stanowisko. Jednakże chwilowo nic nie wakowało, więc miał do wyboru albo zasiłek rekompensacyjny: dwadzieścia pięć paczek dziennie, albo tymczasowe stanowisko robocze. Wybrał to pierwsze, gdyż na razie nie potrzebował pieniędzy, a chciał mieć wiele czasu, gdy przyjedzie Ra Mahleine.
Starannie wysprzątał mieszkanie na tę chwilę.
17.
Przywieźli ją w środku nocy, więzienną budą bez okien. Na parę minut przed przyjazdem lakoniczny telefon uprzedził o jej dostarczeniu. Gavein wyszedł przed dom.
Z budy wyprowadziły ją dwie strażniczki. Na głowę zarzucono jej worek z wypisanymi czarnymi cyframi: 077-12-747. Z mrocznego wnętrza budy cuchnęło moczem, widać było leżące, skulone postacie. Zaskoczony Gavein chciał podbiec ku niej, ale jedna ze strażniczek, gruba i piegowata, o szerokiej twarzy, zatrzymała go pałką.
– Proszę nie utrudniać pracy – powiedziała. – Musimy być w zgodzie z przepisami.
– Co jest, Ross? Stęsknił się facet? – Z szoferki wychylił się strażnik o ogromnej, kulistej głowie, tępej, zaciętej twarzy i muskularnych, porośniętych rudą szczeciną łapskach. – Potrzebujesz pomocy?
– Nie trzeba – powiedziała Ross. – Już się uspokoił.
Gavein zamarł zdumiony. To przechodziło wszelkie wyobrażenie.
– Którędy do pomieszczenia, w którym będzie trzymana?
Wskazał na wejście.
– To jest główne wejście, a biali powinni wchodzić kuchennym – stwierdziła Ross.
– Tu nie ma innego.
Na dźwięk jego głosu zawinięty kształt zaczął drżeć.
– Ty! – wrzasnęła druga ze strażniczek, szarpiąc zawiniętą za ramię. – Bo ci porachuję te cholerne gnaty na do widzenia! Zachciało się jej czarnego, zdzirze jakiejś…
– Jeżeli jeszcze raz ją dotkniesz, to złożę pisemne zażalenie na jakość usług! To jest moja własność i nikt nie będzie jej niszczyć! – wrzasnął Gavein. Zdążył ochłonąć. Miał rację – krzyk uspokoił rudą strażniczkę, a i łeb zniknął bez słowa w szoferce. Zawinięty kształt trząsł się i wydawał głuche odgłosy przypominające raczej chichot niż płacz.
Wprowadziły ją po schodach, trzymając za ramiona, ale nie szarpiąc. W apartamencie Gaveina było bardzo ciepło i dopiero teraz wyczuł, jak cuchnie jego przesyłka. Strażniczki używały gumowych rękawiczek; mocno trzymały ją za ramiona, jakby nie chciały się z nią rozstać.
– Proszę tu pokwitować – powiedziała Ross, podsuwając niebieski formularz i długopis.
– Pokwituję, jak zobaczę – powiedział spokojnie. – Muszę sprawdzić, czy zawartość zgadza się z napisem na opakowaniu.
– Co ma się nie zgadzać? Zgadza się – Ross wzruszyła ramionami.
– Zawsze wozicie je w takich warunkach?
– I tak w lepszych, niż zasługują.
– Nie mogą na postojach korzystać z toalety? – W całym pokoju śmierdziało nieznośnie.
– Nie ma sensu. Leją, jak z cebra. Stale któraś z nich leje. Nie ma sensu robić postojów. Dawniej był kubeł, ale i tak srały i lały na podłogę, to po co?
Dalsza dyskusja nie miała sensu.
– To co będzie z tym kapturem? – rzucił.
– Przepis jest, żeby nie zdejmować.
– Dobrze. – Niby się wahał. – To zadzwonię do portu, do Anabel. Znacie chyba swoją kierowniczkę, prawda? Powiem jej, że są trudności zawinione przez konwojentki. – Rzeczywiście miał taki zamiar.
Ross poddała się.
– Linda, zrób, co on mówi – zwróciła się do tej drugiej.
Linda ściągnęła worek z głowy kobiety. Gavein znieruchomiał z przerażenia: Ra Mahleine miała rozbitą i spuchniętą górną wargę; z nosa wystawał zaschnięty skrzep; jedno oko miała podsiniaczone. Ledwo ją poznał.
– O Boże! – wyrwało mu się. – Coście z nią zrobili?!
– Sprawiała poważne trudności – wyjaśniła Ross. – Musiałyśmy wielokrotnie doprowadzać ją do porządku.
– Zadbam, abyście straciły pracę – powiedział. – Zadzwonię do Anabel. – W duchu nie był wcale pewny, jak dalece wolno mu interweniować.
Strażniczki nie odpowiedziały, ale wmieszała się sama Ra Mahleine:
– Lepiej będzie tego nie robić, Gavein. One traktowały mnie po ludzku. To jest rutynowa procedura. Nic ponadto. Nie znęcały się. Nie wybiły mi ani jednego zęba.
Twarze strażniczek wypogodziły się. Były świadome swej mocy. Obie nadal trzymały za ramiona Ra Mahleine, która dygotała coraz mocniej. Rozmowa toczyła się w oparach moczu.
– Nie mogę stać. Posadźcie mnie na ziemi – powiedziała.
Położyły ją na zimnej podłodze.
– To co? Bierze pan jak jest? – Ross była znowu arogancka. Znów podsunęła niebieskawy formularz.
Gavein złożył podpis, potwierdzając odbiór przesyłki: „Magdalena Throzz”. Strażniczki odmeldowały się, a wkrótce dobiegł warkot odjeżdżającej budy.
18.
Ra Mahleine nie mogła usiedzieć o własnych siłach. Spróbował ją podnieść, chciał tulić.
– Nie… Nie teraz… Nie tak… – sprzeciwiła się. – Najpierw ściągnij ze mnie te zaświnione łachy, potem mnie rozwiąż – powiedziała. – Wiem, jak cuchnę. Najpierw z tym się uporaj.
– Wykąpię cię. Będzie dobrze.
– Rozetnij te cholerne szmaty. Boli mnie wszystko.
– Może zsunę ci to przez głowę. – Miała na sobie płaszcz bez rękawów, z grubego, szarego drelichu.
– Daj spokój. – Już się zniecierpliwiła. – Za bardzo mnie boli, a z tego płaszcza i tak nic nie będzie, bo obsrany.
Gavein odszukał nożyczki i delikatnie, na szwie, ciął cuchnącą tkaninę. Robił to wolno, aby jej nie zranić.
– Do cholery, tnijże szybciej! Nie mogę wytrzymać! – Była bardziej obcesowa, niż ją pamiętał.
Wcisnął zdjęty płaszcz do torby foliowej. Ra Mahleine miała na sobie szare spodnie i bluzę z kwarantanny. Wykręcone ręce związano jej wysoko na plecach. Posadził ją i rozciął więzy. Nie było to łatwe, rzemienie głęboko wcisnęły się w opuchliznę.