Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bydlaki! Co oni z tobą zrobili? Dlaczego?

– Strażniczki były w porządku. One mnie tylko kilka razy trzepnęły, gdy za bardzo krzyczałam. To kierowniczka… Przez tę cholerę zostałam zapleciona.

– Co?

– No, powiązana.

– Która kierowniczka?

– Taka czarna zaraza w okularach, Anabel.

– Wiem, która.

– Pastwiła się nade mną psychicznie. Kilka razy dziennie wzywała mnie do pokoju przesłuchań i kazała się rozbierać, że niby ty tam siedzisz i tego chcesz. Ale ty byłeś tylko za pierwszym razem i nie chciałeś, żebym się rozbierała? – zaniepokoiła się. Rozcierała zdrętwiałe ręce. Pomagał jej.

– Dwudziestego piątego.

– Zgadza się. Zorientowałam się od razu, że to ty. Potem była tylko ona sama, zawsze kiedy powołałam się na regulamin, rezygnowała z rozbierania. Za to regularnie ładowała mi karniaka. Najpierw awanturowała się, wrzeszczała. Potem mnie biły w tym karniaku, ta Ross i jeszcze kilka innych. Z całego transportu tylko ty zgłosiłeś się po białą żonę. Na do widzenia kazała mnie skrępować, spuściła lanie i skopała. Miała coś do mnie czarna zaraza. Bluzę i spodnie też rozetnij – monologowała, Gavein zaś próbował wydobyć jej łokcie z cuchnącego, wilgotnego łacha.

W łazience huczała woda na kąpiel. Smród był nie do zniesienia.

– Dobrze, że nie zgłosiłeś reklamacji, o to, że strażniczki mnie skatowały. To była pułapka. Odwiozłyby mnie z powrotem do wyleczenia po pobiciu, a stamtąd nie wyszłabym żywa.

– Nie tak wyobrażałem sobie powitanie – zauważył, masując jej zdrętwiałe dłonie. Wiła się i syczała, gdy krew zaczynała krążyć na powrót.

– Myślałeś, że pójdziemy poszaleć do łóżka, głuptasie?

– No, coś w tym stylu.

– Już nie pamiętam, jak się to robi. Tyle lat. Jestem taka stara…

– No wiesz, jesteś zaledwie moją rówieśniczką – żachnął się. – Ja czuję się młodo.

Wcisnął do plastikowej torby resztki jej bluzy i spodni.

– Majtek nie wyrzucaj, bo jeszcze się przydadzą, są tylko zasikane… Własny mocz jest w porządku.

– Biustonosz jest całkiem czysty, tylko przepocony. – Odłożył go na ladę kuchenną.

– Ależ mnie ręce bolą. Jakby je chciało wyłamać. Nie mogę wytrzymać.

– Dasz radę wstać?

– Nie. Leżałam na zimnej blasze przez trzydzieści godzin, a wcześniej Anabel pożegnała się ze mną.

– To oko, to też ona? – spytał, biorąc ją na ręce. Była wysoka, zawsze szczupła, a obecnie wychudzona. Jakoś tak wygodnie trzymało się ją na rękach.

– Też. Zanim mnie zwaliła z nóg.

Ra Mahleine miała wiele sińców i otarć skóry. Gdy wsadził ją do wanny, zaczęła syczeć z bólu.

– Ale mnie piecze. Uuaa… Dobra woda… Ręce…

– Tam naprzeciwko jest lustro? – Mrużyła oczy, jak każdy krótkowidz, który chce widzieć ostrzej. – Szkoda, że nie mogę się obejrzeć. A może i dobrze, na pewno wyglądam jak zagłodzona szkapa.

– Kupię ci okulary.

– Zaraza osobiście mi je podeptała. Wtedy jej powiedziałam, że kupisz mi lepsze niż ona ma na nosie.

– Wtedy cię uderzyła?

– To już było w trakcie. Mam nadzieję, że się nie zaraziłam od tych wszystkich wydzielin w tej cholernej budzie – zmieniła temat. – Tam na podłodze była warstwa… takiej bryi.

– Bydlaki.

– To się nazywa: końcowy etap resocjalizacji. Żeby biali wiedzieli, że tutaj nie mają kategorii społecznej. Zresztą nie widziałam swojego paszportu.

– Dlaczego?

– Paszporty białych przechowuje się na policji, żeby ich nie pogubili. Bo w Davabel biali są jak dzieci.

Nie słuchał jej gadania. Może czuła się skrępowana swoją nagością – ostatecznie ona nie widziała go cztery lata, on jej – miesiąc. Starannie oglądał jej skórę. Nie było złamań, choć sińców wiele.

– Postarzałam się bardzo, prawda?

– Wiesz, no trochę… – Nie mógł odpowiedzieć, że nie, gdyż Ra Mahleine wyglądała źle, chociaż wyniszczona była raczej pobytem na kwarantannie. Kobiety zbudowane jak Ra Mahleine starzeją się powoli i pozostają piękne.

– Nawijasz. Powiedz prawdę – nalegała. – Choć… i tak nie powiesz. To był najgłupszy pomysł w moim życiu.

– Ta kompensacja?

– Pewnie. Nie tak to sobie wyobrażałam. Głupia koza.

Leżała w wannie, opierając głowę o jej krawędź. Nogi wystawiła na zewnątrz do góry; były za długie. Umył wcześniej jej włosy, mokre ściemniały. Cała woda była mętna od piany i brudu.

– Okropny brudas z ciebie i śmierdziuszek. Spuszczę wodę i naleję drugą, dobrze? – uśmiechnął się, wyciągając korek. – Śmierdzisz jak zwierzątko w klatce w zoo. Tam siedzą takie małe futrzaki w dziuplach i patrzą się. A cuchnie od dziuplaków okropnie. Zupełnie jak ty. Też masz spojrzenie przerażonego zwierzątka.

– Trzymali mnie tam jak zwierzę, to śmierdzę jak zwierzę. Spodziewali się, że zrezygnujesz ze śmierdzącego brudasa.

– Z kochanego brudasa? Żartujesz? Nie wiem, czy dwie wody wystarczą na kochanego brudasa.

Woda formowała w spływie energiczny wirek.

– Obwisłam zupełnie, co? – spojrzała podejrzliwie. – Oklapły jak uszy spaniela. Zresztą zawsze były za małe.

– One? – przypatrzył się jej piersiom. – Akurat nie – odpowiedział. – Wyglądają jak miesiąc temu.

– Złośliwa świnia – roześmiała się pierwszy raz i chlapnęła na niego wodą.

– Mój miesiąc… twoje cztery lata, tylko cztery lata – bronił się, wycierając piekące oczy.

– Ale jestem jak koścista szkapa. Słabo tam żywili.

– Schudłaś – przyznał. – Najważniejsze, to przestań się garbić, wtedy będzie w porządku. Dawniej się nie garbiłaś. Wystarczy, że jedno ramię masz wyższe. Przywiążę ci kij od miotły do pleców, jak mnie nie posłuchasz.

– To garbienie wzięło się od nierównych ramion. Skrzywienie kręgosłupa pogłębia się.

– Kompensacja była twoim świetnym pomysłem. Będziemy już zawsze razem.

– Zobaczymy.

W wannie zbierała się woda.

– A ja się zmieniłem?

– Trochę. Taki dziwny się zrobiłeś. Wyglądasz za młodo. Odwykłam od ciebie, ale przyzwyczaję się.

– To dobrze, nie? Powinnaś być zadowolona.

– A ty? Żona się postarzała, zaczniesz gonić za młódkami.

– Ja? Bez sensu…

– Och, Gavein, Gavein, jak ja żałowałam swojej decyzji. Nie zdajesz sobie sprawy, jak trudne to były lata.

Umilkła, a w myślach Gaveina wykwitła znienawidzona postać pilota wodnopłatowca, który przeciągnął się w ciepłych promieniach zachodzącego słońca i przy tajemniczym plusku fal sennego oceanu uwodzicielsko spoglądał na słabnącą w swym oporze Ra Mahleine. Właśnie wyimaginowany przeciwnik zamierzał wydać straszliwy okrzyk triumfu nad skruszoną niewinnością, gdy rozległ się głos Ra Mahleine:

– Chce mi się spać.

Była bardzo osłabiona. Leżała nieruchomo, musiał ją szorować i masować. Wiele strupów z jej otarć oderwało się. Właściwie to dobrze, bo i tak rany były zakażone. Wypłucze się ropa.

– Żebym tylko nie zakaziła się od dołu. Wtedy byłoby gorzej. Leżałam w tym wszystkim. Sikałam równo w majtki, ale nic większego.

– Ja wiem – skinął głową. – Coś większego będzie dopiero w przyszłym tygodniu.

Druga woda wystarczyła. Nie przypominała spienionych pomyj.

Nagle Ra Mahleine bezwładnie opuściła głowę, zamknęła oczy i przestała reagować. Przestraszył się i przyłożył ucho do jej piersi: serce biło. Zemdlała. Spuścił wodę z wanny; rozłożył ręcznik kąpielowy na materacu, na którym sypiał. Zawinął jej włosy w mały ręcznik, a następnie podniósł ją z wanny. Była znacznie cięższa niż poprzednio. Bezwładne ciało wydaje się cięższe niż świadomy człowiek. Jakoś tak spływa pomiędzy rękami, trudno je trzymać.

Cucił ją, przy okazji masując i susząc ręcznikiem. Gdy otworzyła oczy, podał jej krople nasercowe. To był pierwszy posiłek Ra Mahleine na wolności. Starannie suszył jej włosy.

– No, po takiej zabawie nie rozczeszę się do końca życia – powiedziała. – Trzeba mnie będzie ostrzyc na gruchę. Raz mnie cholery tak ogoliły. Gavein, przykryj mnie wreszcie. Wstydzę się tak leżeć przed tobą rozwalona na golasa.

13
{"b":"100695","o":1}