Gavein słuchał ze zgrozą. Przed oczyma przebiegały straszne obrazy.
– Kratz, Brown, spalcie to pudło – sierżant wskazał na furgonetkę.
Oddział cofnął się kilkanaście metrów, a wyznaczeni żołnierze puścili po serii w zbiornik paliwa. Wyciekło i zapaliło się niewiele benzyny, nie wystarczyło do podpalenia samochodu.
– Ciech… – mruknął sierżant. – Przyjechał na pustym baku. Pewnie z daleka.
– Może naprawdę był z UN-u. Taki podobny kombinezon… – powiedział tłusty, z rzadkimi zębami.
– Bez żartów, Olszovsky – warknął sierżant i butem odwrócił ciało Saalsteina twarzą do góry. – Z dupy, a nie z UN-u – zawyrokował. – Tamtego Śmiercia znam z fotografii. Ten jest inny, starszy.
– Ty to się, kutasie, zawsze wyrwiesz! – zachichotał Bobrov i poczęstował Olszovsky’ego papierosem.
– No, to zabieramy się stąd. Warto wrócić do koszar. Tylko mi gały wybałuszać we wszystkie strony, jak skurwielskie bazyliszki. Tacy złodzieje trafiają się parami, jak nieszczęścia. Może będzie drugi do pary, to i chwała ojczyzny większa. – Sierżant oparł karabin na ramieniu.
– Sierżant Kusyj to zawsze służbista – mruknął kapral.
– Za mną marsz – zakomenderował Kusyj.
61.
Zmusił się, aby odczekać w bramie kwadrans. Był piękny, wiosenny, słoneczny poranek. Do ciała Saalsteina zlatywały się muchy.
Wreszcie wyjrzał z kryjówki. Niepokój o Ra Mahleine tłumił inne myśli. Mijał potłuczone witryny sklepowe, napotykał wraki spalonych samochodów.
Przyspieszył kroku. Porozbijane latarnie uliczne, rozrzucone gazety, rozprute, cuchnące, czarne worki ze śmieciami. W końcu pobiegł. Niezgrabnie, nierówno, utykając na skręconą stopę. Saalstein podwiózł go całkiem blisko. Wkrótce rozpoznał znajomą 5665 Aleję. W płucach mu grało, przed oczami latały mroczki. Musiał zwolnić; potem znowu przyspieszył. Jeszcze kilka ulic, jeszcze kilka porzuconych samochodów; wreszcie dwa wraki wojskowych ciężarówek i spalona kwiaciarnia. Skrzyżowanie 5665 Alei i 5454 Ulicy.
Dostrzegł ją z odległości dwustu metrów. Siedziała w fotelu na kółkach i patrzyła w jego kierunku. Ostatnie metry biegł sprintem. Zdyszany ukląkł przed nią i objął ją ramionami, nie mogąc złapać tchu. Przycisnęła jego głowę do piersi.
– Gavein, jednak zdążyłeś.
Potem zmierzwiła mu włosy.
– O mało mi nie rozbiłeś okularów – powiedziała i zaczęła się śmiać i płakać jednocześnie. On też. Nie przypuszczałby wcześniej, że to potrafi.
62.
W pewnym momencie już bardziej chcieli rozmawiać, niż się tulić.
– To było dłużej, niż obiecywałeś – powiedziała z wyrzutem.
– Nadużyli mojego zaufania.
– Aleś ty gruby! – roześmiała się.
– Nie gruby, tylko wypchany. Opowiem ci za chwilę. Co z nią? – wskazał na drobną postać, skuloną w kłębek na bruku i szlochającą. Widać było kłąb ogniście rudych włosów. Twarz wtuliła w kolana.
– Zastrzelili jej matkę. Płacze od rana.
– Zastrzelili? Kto to zrobił? – przed oczyma stanął mu oddział sierżanta Kusyja.
– Nie wiem. Wywiozła mnie na spacer. Widziałyśmy tylko z daleka, jak wychodzili z domu. Ośmiu, może dziesięciu gwardzistów. Odjechali gazikiem. Potem rozbili go na latarni i poszli pieszo. Mogli być pijani.
– Nie byli pijani.
– W domu jest jatka. Wszystkich zabili. Przecież nie ciebie szukali, skoro cię wypuścili… Sama nie wiem. Chodziłam tam i to oglądałam. Potem musiałam odciągnąć Lorraine od trupa jej matki. A wiesz przecież, że ledwie chodzę. Częściej jeżdżę na wózku.
– Pójdę zobaczyć.
– Lepiej nie. To zbyt straszne. Eddzie rozbili głowę. Podłoga jest pochlapana jej mózgiem. Mass leży podźgany nożem. Mrynę zastrzelili. Nad Anabel znęcali się szczególnie. Ona jest w naszym mieszkaniu. Przyszła posprzątać. Leży naga z paskiem zaciśniętym na szyi. Wiesz, ona ma ciało jeszcze nie rozwiniętej dziewczyny. Takie małe piersi i za duże dziurki od nosa. Widać je, jak leży. Ja jej nienawidziłam, a teraz mi jej żal. W mundurze wyglądała staro.
– Oni wzięli ją za ciebie. Podsłuchałem ich rozmowę. Sądzę, że wysłał ich Thomp. Zabili człowieka, który przywiózł mnie z UN-u. Przypadkiem nadzialiśmy się na nich. Ja zdążyłem się skryć, a jego zastrzelili. Wiesz, że UN-u już nie ma?
– Mówili dziś rano w telewizji. Okropnie bałam się o ciebie.
Odsunął się i lekko ujął jej twarz w dłonie. Przyjrzał się jej uważnie. Szczupła twarz Ra Mahleine wydawała się chuda. Skóra była napięta na kościach policzkowych. Cerę miała opaloną dzięki częstym spacerom w towarzystwie Lorraine. Oczy wydawały się jeszcze większe niż zwykle i jeszcze bardziej błękitne. Wzrok był bardzo mocny, natarczywy. Może dlatego, że zdjęła szkła, które pomniejszały jej oczy. Za to otoczenie oczu było sinobiałe, chorobliwe, ale może mylił się, może to tylko efekt opalania się w okularach. Włosy zdążyły spłowieć od wiosennego słońca i przyjemnie odcinały się od opalenizny.
– Jesteś piękna jak młoda bogini. Uśmiechnęła się bardzo blado i smutno.
– Kiedy ty wreszcie zobaczysz prawdę?
W odpowiedzi wsunął dłonie w jej włosy. Były sypkie i puszyste.
– Kocham twoje włosy.
– Prawie mi łysaczek prześwieca. Bardzo rzedną.
– To będziesz kochany Łysaczek. Opalisz go sobie na taki sam kolor, jak buziaka.
– Wiesz, ze mną jest już naprawdę źle. Widzę, jak wyglądam. Pod spodem – gestem wskazała na swoją bluzkę.
– Bardzo chudnę. Za to brzuch mi wydyma jak balonik, a piersi to już chyba wiszą do pasa. A przecież jeszcze niedawno nie wisiały.
– Przywiążę cię do wózka, żebyś nie pofrunęła za tym balonikiem.
Lekko ścisnął palcami jej skronie. Lubiła to.
– Teraz pościągamy Kotkowi Manułowi potencjały, żeby łepetka nie bolała… i nie wymyślała głupot.
– To ciało wymyśla, a łepetka tylko rejestruje.
– No to, żeby nie rejestrowała.
– Nie uda się. Wystarczy popatrzeć do lustra i od razu zaczyna. A nie patrzeć się nie da.
– Daj spokój. Problem może być dopiero, kiedy zaczniesz potykać się o nie. Wtedy będziemy musieli coś zaradzić, bo można sobie rozbić głowę, a na razie nie ma sprawy. – Żarty wychodziły marnie.
– Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Gdybym mogła urodzić tego stawonoga, to może byłby spokój. Mogłabym wtedy urodzić ci kogoś innego. A tak, to tylko ten stawonóg mnie obgryza, aż wióry lecą… czerwone.
– Co na to Nott?
– Scholl? Od trzech dni nie dzwoni.
– Miała przecież zrobić ci tę operację.
– Do pewnego czasu się kontaktowała, przywozili od niej lekarstwa, które mi przepisała. A teraz nic, cisza. Wszystko się urwało.
– Trzeba zrobić z tym porządek. – Podniósł się.
– Co zamierzasz zrobić?
– Zadzwonić do Thompa. Przerwać mu triumfalną odprawę po akcji.
– Zwariowałeś? Dowie się skurwiel, że żyjesz.
– To co? Musimy coś jeść. Ktoś powinien wywieźć trupy. I muszą cię leczyć. Ostatecznie zrobili mnie Davidem-Śmiercią i z tego powodu winni mi są wiele.
– Gavein – powiedziała. – Udało nam się przetrwać wielkie niebezpieczeństwo. Nie trzeba kusić losu dalej. David Śmierć to wymysł Eddy, podchwycony przez głupiego Medvedca, który uruchomił to paranoiczne śledztwo. Myślę, że równie dobrze można udowodnić, że Śmiercią jest Medvedec. Albo ten Thomp czy ktokolwiek inny. Jedyną informację o śmierci niosą Imiona Ważne i nic poza tym.
Słowa Ra Mahleine potwierdzały jego wewnętrzne przekonanie. Nie chciał uwierzyć, że jest Śmiercią.