54.
Zbudził się; dręczył go ból całego ciała i nudności. Zwymiotował raz, drugi i trzeci. Nie miał już czym, a dalej targały nim skurcze żołądka. Serce łomotało jak opętane. Odpłynął w niebyt.
Gdy ponownie odzyskał świadomość, było zimno. Poruszył się. Był częściowo przysypany, potłuczony i nagi. Wokół cuchnęło wymiocinami, ale przebijał inny zapach, świdrujący w nosie. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, nie było pełnego mroku. Poruszył głową nadspodziewanie łatwo. Strzepnął z niej kawałki gruzu i obłoczek pyłu, który wymusił serię kichnięć. Spróbował przesunąć się, ale tysiące występów, tysiące kamyków i pył zaczęły zgodnie zdzierać mu skórę.
Najpierw uwolnił lewą rękę, potem powoli, metodycznie usuwał kamień po kamieniu, fragment cegły po cegle.
Był posiniaczony, ale przysypany pyłem i drobnym gruzem, nie odniósł poważniejszych obrażeń. Odkopywał się coraz energiczniej. Najtrudniej było wyciągnąć prawą nogę spod wywróconego wózka szpitalnego, unieruchomionego stertą gruzu. Ostrożnie wysunął się spod niego, uważając, by sterta nie runęła nań.
Spróbował stanąć, ale strop był zbyt niski. Wokół mroczno i tajemniczo, dzięki niezwykłej czerwonawej poświacie. Drażnił ostry zapach siarki. Ogłuszający ryk pochodził z zewnątrz, nie z wnętrza czaszki. Obmacał całe ciało: w wielu miejscach był skaleczony, podrapany, sińce odpowiadały na ucisk głuchym bólem, ale to wszystko. Poruszanie nie sprawiało trudu. Pokrywała go warstwa potu zmieszanego z pyłem ceglanym. Bał się zrobić krok, by nie poranić stóp o leżące wszędzie kawałki szkła. Podłoga wznosiła się ignorując poziom, gdzieś w mroku łączyła się z sufitem. Sala operacyjna wyglądała, jakby gigant dla zabawy najpierw obrócił ją, a następnie zmiażdżył jedną ścianę.
Wkrótce stało się na tyle jasno, by lepiej widzieć posadzkę i omijać płyty potłuczonego szkła. Było cieplej, ruch rozgrzewa. Gavein wspinał się po nachylonej podłodze do widniejącego u góry mrocznego otworu drzwi. Niestety, wiodły tylko do maleńkiej przebieralni. Przynajmniej znalazł swoje ubranie. Starannie otrzepał z pyłu, następnie wytarł się jakąś szmatą czy ręcznikiem i nałożył kombinezon szpitalny, identyczny jak uniformy pracowników UN-u. Trzewiki szpitalne były zbyt lekkie, ale nie znalazł lepszych. Przez podeszwy wyczuwał każdy odłamek. Drugie drzwi były zablokowane, musiał wrócić do sali operacyjnej. Ryk nasilił się. Podszedł do ziejącej czeluści odsłoniętej zwaloną ścianą. Świtało, ryk tężał falami. Trzeba było szukać wyjścia od innej strony. Z przerażeniem wyczuł wibracje podłogi. Uszkodzony gmach mógł w każdej chwili runąć.
Zauważył wystającą spod gruzu rękę. Po chwili częściowo odkopał zwłoki Nylund. Miała pecha: jej głowę roztrzaskał ostry kawał muru.
On sam miał więcej szczęścia. Przed padającą ścianą osłonił go stół operacyjny i wywrócony wózek, a później kamienie tylko zsunęły się na niego.
Krążył po sali na oślep, szukając wyjścia. Podłoga zakolebała się. Należało jak najszybciej opuścić grożącą zawaleniem ruinę.
55.
Przez pulsujący ryk, przypominający chwilami raczej serię wybuchów, usłyszał czyjś głos. Spod gruzu wystawały ramiona i głowa Saalsteina.
– Co z tobą?
– Cholernie boli mnie lewe ramię. Nie mogę się ruszyć – przytomnie odpowiedział Saalstein.
– Leż spokojnie. Możesz mieć połamane kości – Gavein zabrał się do pracy. Usuwał fragmenty płaskich płyt gipsowych. Obawiał się, czy tamten nie ma uszkodzonego kręgosłupa.
– To było cholerne trzęsienie ziemi. Zaczęło się dokładnie, kiedy Barth skończył trzeci zastrzyk – powiedział Saalstein. – Wszystko stanęło na głowie.
– A ja myślałem, że to tylko moja świadomość fika koziołka.
Skończył robotę.
– Spróbuj sam się podnieść, Saalstein. Nie chcę mieć na sumieniu twojego paraliżu, jeśli masz złamany kręgosłup.
Saalstein poruszył ręką, nogą, następnie zaczął się niezdarnie gramolić.
– Jest nieźle. Boli mnie lewe ramię, aż promieniuje. Za to z kręgosłupem jest chyba w porządku. Pomóż mi wstać, Throzz.
Podniósł Saalsteina.
– Teraz musimy się stąd wydostać. Przydałby się temblak. Ręka boli jeszcze bardziej.
– Co ja ci znajdę? – Gavein wzruszył ramionami. – Tu nie ma, może w innej sali. Sprawdźmy wyjście na korytarz. Tam jest dużo potłuczonego szkła.
Podłoga znów zadrżała.
– Warto się pospieszyć.
Gavein usuwał gruz. Saalsteinowi biegały przed oczyma mroczki. Jego lewe ramię prawdopodobnie nie było złamane, tylko mocno stłuczone. Gruz osypywał się. Gavein odsłonił zimne, pocięte szkłem zwłoki Syskina. Śmierć dosięgła go, gdy wybiegał z sali. Odwlekli trupa za nogi, dzięki temu udało się otworzyć jedno skrzydło drzwi. Z metalowej ramy odpadły resztki szyby. Drgania podłogi nasiliły się. Tym razem huk przypominał przetaczający się grzmot.
– To chyba jeszcze gorszy syf niż trzęsienie ziemi – zauważył Gavein.
Saalstein wzruszyłby ramionami, gdyby nie miał stłuczonego obojczyka.
– Będziemy się martwić, jeśli stąd wyleziemy – burknął.
Szli wznoszącym się, zawalonym gruzem korytarzem.
W niektórych miejscach strop był zerwany i widać było wyższe lub niższe kondygnacje. Trafiali na leżące zwłoki. Sprawdzali, czy nie ma oznak życia, ale ich nie znajdowali. Żywi zbiegli wcześniej. Gdzieś zebrała się kałuża wody z rozerwanej instalacji. Gavein umył dłonie i twarz. Na uwagę Saalsteina, żeby się pospieszył, odparł, że może lepiej, jeśli David Śmierć przestanie istnieć.
– To nie takie proste. – Saalstein kopnął kawałek cegły i jęknął, bo szpila bólu przebiła ramię.
Klatka schodowa była zrujnowana; odpadła ściana zewnętrzna. Schodzili po trzęsących się schodach, wiszących od jednej strony nad przepaścią. Z góry sypał się tynk.
Gavein wychylił się i spojrzał na dziedziniec.
– Saalstein, popatrz, tam lecą spore głazy!
Ziemię zaścielały kamienie różnej wielkości, ciągle ich przybywało, spadały jak rzadki, nieregularny deszcz.
– Uważaj, bo spadniesz.
Udało się pokonać dwie kondygnacje. Niżej schody były zerwane. Pozostały trzy piętra. Byli na poziomie biur i pomieszczeń administracyjnych. Drgania osłabły. Świt rozgościł się na dobre. Opustoszały gmach sprawiał przygnębiające wrażenie. Niżej stropy były całe, chociaż jedno ze skrzydeł budynku runęło aż do fundamentów; ściany działowe popękały, inne były zwalone; pod stopami chrzęściło szkło.
– Saalstein, po której stronie szczeliny jesteśmy?
– O co ci chodzi? – Saalstein kulił się, ściskając bolące ramię.
– Od strony oceanu czy od strony Davabel?
– Przecież jest most przez szczelinę.
– Był most.
W jednym z pomieszczeń znaleźli obrus i sztućce, również noże. Saalstein okupił założenie temblaka kilkoma syknięciami, ale ożywił się, ramię mniej dokuczało. Nawet nabrał kolorów, nie był już trupioblady, choć nadal włosy kleił mu pot. Próbował odszukać wejście do którejś z ewakuacyjnych klatek schodowych wijących się spiralnie na zewnątrz budynku.
Nagle zatrzymał się.
– Throzz, chodź ze mną. Coś sprawdzimy.
Pobiegł korytarzem. Gavein z trudem nadążał za rannym Saalsteinem. Na tym piętrze nie było trupów. Właściwe drzwi były zatrzaśnięte. Za to z obu ścian działowych pozostała sterta potrzaskanych płyt gipsowych, Podłogę zaś małego pomieszczenia zalegała warstwa banknotów. Gavein westchnął. Saalstein niezgrabnie ukląkł. Całymi garściami napychał sobie kieszenie.
– Za to jest czapa, jak cię złapią.
– Nie przesadzaj, Throzz. Czapa jest za to może w Lavath. Brygada ratownicza zrobi to samo. Ty też bierz, ile zdołasz unieść. Przydadzą się na operację twojej Magdaleny.
Ostatnia uwaga przekonała Gaveina. Zaczął zbierać banknoty. Z początku próbował je układać w pakiety, ale dochodzące odgłosy detonacji zmuszały do pośpiechu. Wzorem Saalsteina rozpiął zamek błyskawiczny jednoczęściowego kombinezonu i wtykał garście banknotów pod kurtkę. Był szybszy, bo pracował obiema rękami. Wkrótce miał całkowicie wypchany kombinezon. Z trudem zaciągnął suwak. Nie miał bielizny pod spodem i banknoty zsuwały się niżej.