– Nadaliście już Imię małemu? – nieoczekiwanie włączył się Max, wycierając pełne usta chusteczką.
Gavein znieruchomiał. W Lavath takie pytanie było grubym nietaktem. Widać, tu było dopuszczalne.
– Właśnie wczoraj zarejestrowałam w administracji. Będzie miał Myzzt, a na potoczne Duarte – odpowiedziała Edda, choć Max już nie słuchał.
– Wy wybraliście, czy sam sobie przyniósł na świat? – włączył się Haifan.
– Przyniósł sobie, ale nam odpowiada, będzie niemal panem swojego losu – odparła.
– Przecież nad losem nie da się zapanować?
– Będzie to zależało wyłącznie od niego, nie od innych.
Max głośno żerował.
8.
Oddział Urzędu Imigracyjnego mieścił się przy 5665 Alei, w zasięgu godzinnego marszu. Gaveinowi zajęło to dwa razy więcej, odwilż zmieniła śnieg w wodnistą maź, skrywającą jeszcze bardziej śliską niż zwykle lodową polewę. Przejeżdżające samochody bryzgały na chodnik słoną, szarą bryją.
Skromny parterowy budyneczek wykończono z zewnątrz ozdobną, zielonkawą cegłą. Leo mówił, że budynki wznosi się tu z drewna i styropianu albo płyt pilśniowych czy prasowanej tektury, w najlepszym razie z cienkich płyt gipsowych. A ładne cegły z zewnątrz to tylko atrapa, oblicowanie. W Lavath budowano z szarego betonu, na którym zostawały ślady oszalowania.
Trzeba było dopełnić reszty formalności imigracyjnych. Chciał chociaż częściowo ulżyć Ra Mahleine w upadku ze szczytu drabiny społecznej na sam dół. Drabina miała cztery szczeble.
Podszedł do okienka z napisem: „Rejestracja nowo przybyłych”. Po paru minutach pojawił się urzędnik niezadowolony, że przerywa mu się drugie śniadanie.
– Niedobrze pan zrobił, przedwcześnie wybierając żonę – powiedział. – To należy załatwić w drugiej części życia. Nie ma wtedy rozstań przy przejazdach. – Dopijał cienką, pozbawioną kofeiny kawę z tekturowego kubka.
Gavein nie znosił tutejszej kawy.
– Przedwczesne małżeństwo to komplikacja, ale mała.
Tu jest Davabel. Mając w paszporcie S łatwo przeprowadzi pan anulowanie związku. Albo autoryzuje decyzję pozostania przy swojej dawnej kobiecie. Ładna jest chociaż?
– Wypowiedź urzędnika przypominała wyciek niepowiązanych fraz. – Czarna jak pan?
– Biała.
– To nieporozumienie. Białych nie bierze się pod uwagę. – Niełatwo było wytrącić go z uderzenia. Znał swój fach.
– Tutaj, jako posiadaczowi trójki, przysługuje panu żona czarna lub nawet dwie czerwone. Dotychczasowy związek nie musi być unieważniany, ponieważ nie istnieje w oczach prawa. – Urzędnik wkleił do paszportu Gaveina duży formularz. – Osobiście nie radzę mieć na raz żon z dwójką i trójką, choć to też da się załatwić, ale takie małżeństwa nie są stabilne. Jestem przekonany, że te przepisy zostaną wkrótce zmienione.
– Moja żona nazywa się Ra Mahleine. Chciałbym, żeby pan zaznaczył to w moim paszporcie. Jeszcze nie zdążyłem jej odebrać z portu, ale oceniam, że już przyjechała.
– Ależ białych nie wpisuje się do paszportu. Może pan ich mieć, ile chce. Jako nałożnice. Niestety, szybko się starzeją, brzydną. Niepotrzebny kłopot.
– Jednak proszę wpisać ją jako żonę.
– Była młodsza od pana?
– Tak.
– Podróżowała w czasie realnym, a pan z dylatacją, prawda?
– Tak.
– Niech pan sobie obliczy, o ile się postarzała… Teraz ma trzydzieści pięć lat, biologicznie i metrykalnie.
– Ofiarowała mi cztery lata swojego życia, żeby się ze mną zsynchronizować.
Urzędnik machnął ręką.
– Gdzie ja ją panu wpiszę? Nie ma rubryki na białe.
Gavein uparcie milczał. Wiedział, że wpis jest możliwy.
– No, dobrze – poddał się urzędnik. – Przy pozycji:
„Status małżeński” wstawię gwiazdkę, a tu… w dole jest rubryka: „Uwagi”. Tu ją wpiszę.
Sukisyn – pomyślał Gavein. – Wykorzystał swoją władzę. Mógł wpisać zwyczajnie.
– Ma na imię Ra Mahleine – powiedział.
– Niech pan nie żartuje. Ona nie ma własnego imienia w Davabel. Będzie tu stało: „Pani Dave Throzz, bez kategorii”.
– Proszę wpisać jej własne imię, Ra Mahleine. – Gavein znał swoje prawa.
– Wpiszę Magdalena. To brzmi lepiej od tej cudacznej nazwy. Jej Imię Ważne?
– Aeriella.
Urzędnik wsunął formularz do szczeliny komputera, żeby nanieść kod Imienia.
– Potrzebuję więcej danych. Bardzo jasna?
– Tak, jasna. Oczy niebieskie, ale ciemniejsze. Wysoka.
– Jak pan? – zażartował urzędnik. Sam był niski i pękaty.
– Nie, ale od pana wyższa. Szczupła, bez znaków szczególnych. Nie wiem, co jeszcze…
– Jasna, to pewnie rudawa? – Urzędnik zmienił się, gdy batalia o wpisanie Ra Mahleine do paszportu dobiegła końca. Wypełnił obowiązek służbowy i ton jego głosu stał się bardziej sympatyczny. W Lavath taka zmiana nie byłaby możliwa: urzędnik zawsze utożsamiał się z urzędem.
– Nie. Brwi, rzęsy ciemniejsze.
– Tak. Pamiętam takie kobiety – stęknął urzędnik. – Cudowne boginie północy. Co ja się ich naoglądałem. W sklepie siedziałem przy kasie. Na żadną nie wolno mi było podnieść wzroku. Jasne cholery…
– Pan pamięta jeszcze Lavath?
– Kobiety północy są jak płatki śniegu: piękne, ale nietrwałe – urzędnik pokiwał głową. – W Davabel topnieją bardzo szybko. Nawet na mrozie…
– Kiedy będę mógł odebrać żonę z portu?
– Tak, pamiętam Lavath – teraz dopiero odpowiedział na poprzednie pytanie. – Pieprzona młodość czerwonego w Lavath. Nie mam powodu przepadać za białymi. Rozumie pan?
Miał włosy ufarbowane na czarno; na ciemieniu, spod czapki wyglądało przepisowe rude pasmo.
– Zostanie pan zawiadomiony telefonicznie. Osobiście dopilnuję. Tu jest moja wizytówka. Kiedyś wpadnijcie oboje. Żona przygotuje znakomitą pizzę i niezłą pastę. Pogadamy, powspominamy.
Na kartoniku napisano: Ian Hanning, C, kilka skrótów oznaczających stanowisko i adres.
9.
Apartament Gaveina mógł przyprawić o klaustrofobię. Białe, puste, gładkie ściany o nierównej wysokości; sufit oddający krzywiznami spad dachu – pokoje jak połówki nieforemnych czasz. Wąskie, wysokie okna. Za nimi równe szeregi małych domków, różniących się tylko detalami: balustradami, ganeczkami czy rozkładem okien.
W Lavath rzadko wznoszono małe domy, solidne jak betonowe bunkierki. Dawały możliwość porównania, znalezienia skali, stwierdzenia co duże, co małe. Tu wszystkie domy były jednakowej wielkości.
Gavein godzinami wylegiwał się na dmuchanym materacu, patrząc w sufit lub w ściany, gdzie farba łuszczyła się i odpadała. Zainstalował telefon (było to obowiązkowe), ale i tak nikt nie dzwonił. Ra Mahleine jeszcze nie przyjechała.
Jedynymi wydarzeniami były obiady u Eddy. Jakoś chroniły przed obłędem. Co dzień pasta odgrzewana z mrożonki. Herbata parzona z torebki lub kawa bez kofeiny. Haigh, starszy syn Eddy, jadał pastę przed innymi i wyszywał na swojej czarnej, skórzanej kurtce coraz to nowe trupie czaszki lub piszczele. Przy stole pojawiał się równo z pizzą. (Z pewnością był wymienionym synem Eddy. Miała ona obecnie najwyżej czterdziestkę). Dzieci Haifana i Gundy zwykle jadały ze wszystkimi. Młodszy został w szkole na dodatkowych zajęciach. Starszy, Torth, był dziś samotny, może dlatego z nienaturalnym spokojem wsysał długie nitki makaronu.
Haigh wykańczał kolejną czaszkę z błyszczącymi cekinami zamiast oczodołów. Inni mozolili się nad stygnącą pastą.
– Co się tak stroisz? – zapytała Edda.
Haigh nosił na głowie świeżo usztywniony rudy grzebień. Gaveinowi przypominało to piejącego, nadętego koguta.
– U Batsa grają film za trzy paczki. Całe cztery godziny za trzy paczki – podkreślił Haigh.
– Jaki tytuł? – zainteresował się Gavein. Ostatnie kawałki makaronu były krótkie, nie trzeba ich było mozolnie nawijać na widelec. Dało się rozmawiać.
– Tytuł nieważny. Gra Solobina, była koszykarka, dużo seksu…