23.
Edda wróciła dopiero po dwóch dniach. Duarte nie doczekał operacji; zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Pogrzeb miał się odbyć w przyszłym tygodniu. Również na przyszły tydzień wyznaczono operację Leona.
Gavein dostał pracę jako kierownik antykwariatu za dziewięćset paczek miesięcznie. Gdy był w pracy, Lailla pomagała Ra Mahleine w pracy domowej. Płacili jej za to trzydzieści paczek miesięcznie. Ra Mahleine często ją upominała, żeby wykonując brudne roboty, wdziewała coś na bandaże, bo zanieczyści rany, ale nie odnosiło to skutku. Leo przeżył tylko trzy dni po operacji. To nie była cysta, lecz nowotwór. Podczas zabiegu doszło do rozległych uszkodzeń kory mózgowej. Zmarł, nie odzyskawszy przytomności.
– Może i dobrze, że umarł – powiedział Eddzie lekarz.
– Przeżyłby jako ludzka roślina.
Po śmierci Leona Edda załamała się.
– To przez ciebie, Dave, to wszystko! To coś przyszło z tobą! Krążyło wokół, a w końcu dobrało się do mojej rodziny! To jest śmierć! Idzie za tobą w ślad! Ja tego nie chcę! Wcześniej nic się nie działo. Spokojne życie… Nagle się zjawiłeś i przyniosłeś te nieszczęścia ze sobą! – szlochała i krzyczała na przemian.
– Jeśli chcesz, to rozejrzymy się za innym mieszkaniem. Przejrzę ogłoszenia prasowe.
Wieczorem Ra Mahleine dostała krwotoku. Powiedziała, że z pewnością nie jest to okres. Krwotok osłabił ją bardzo. Przez dwa dni nie podniosła się z łóżka. Musiał nosić ją do toalety. Nie pozwoliła wezwać lekarza. Zabobonnie się ich obawiała, podobnie jak urzędników.
Edda przeprosiła za bezsensowną awanturę i było niby po staremu, chociaż wszyscy pamiętali jej słowa.
24.
Praca wypełniała Gaveinowi cały dzień z godzinną przerwą koło południa, której i tak nie mógł wykorzystać, bo przejazd do domu zajmował zbyt wiele czasu.
Podlegały mu trzy osoby: dwie dziewczyny w zbliżonym wieku, Agtha i Gerda, jedna szara, a druga ruda, obie zaś ospałe i powolne, oraz Wilcox, emerytowany policjant, zasuszony i przedwcześnie posiwiały, który pracował w antykwariacie chyba tylko po to, by móc za darmo czytać książki. Mówił, że nadrabia zaległości z okresu służby. Wilcox był kiedyś czarny, ale niestety osiwiał, a wpis w paszporcie rozpuścił się w rozlanej kawie; dlatego zwykle uważano go za czerwonego lub zaledwie szarego, co nie wywoływało jego sprzeciwu.
Oczywiście, oficjalna zmiana kategorii społecznej była możliwa. Zdarzało się to jednak wyłącznie w przypadkach wątpliwych, a Wilcox do takich nie należał. Jednakże by podnieść komuś kategorię, należało jednocześnie obniżyć kategorię komuś innemu. Mogło to zdarzyć się jedynie przy klasyfikowaniu przybywającego z Lavath – nikt przecież sam nie wystąpiłby o obniżenie kategorii. Z tych oczywistych powodów procesy aspiracyjne ciągnęły się latami. Podań osób pozbawionych kategorii z reguły nie rozpatrywano.
Ruch w antykwariacie był niewielki. Agtha drzemała przy kasie; Wilcox wyceniał przynoszone książki; Gerda snuła się po sali, czasem wypytując potencjalnych nabywców, czego szukają; Gavein zaś nadzorował pracę pozostałych. Najczęściej poszukiwał Wilcoxa, gdy ktoś przyniósł książki na sprzedaż. Z reguły znajdował go przy lekturze, na zapleczu antykwariatu.
– Jeśli ktoś stał przez dwadzieścia lat na rogu 2837 Alei i 5312 Ulicy niezależnie od pogody, to ma prawo czytać przyniesione książki, zanim wystawi je na sprzedaż – powiedział kiedyś Wilcox. Gavein zbeształ go, ale w duchu przyznał mu rację i odtąd nie ścigał Wilcoxa zbyt gorliwie.
Można było łatwo zauważyć, kiedy Wilcox trafił na dobrą książkę: parzył wtedy w półlitrowym metalowym garnku gorzką herbatę i chyłkiem wynosił ją do magazynu. Następnie siadał za regałem i ściągał zniszczone sznurowane buty, które nosił bez względu na pogodę. Jego wełniane, wielokrotnie cerowane skarpety były upstrzone nićmi o różnych kolorach (miał żonę daltonistkę). Najpierw intensywnie ruszał palcami stóp, żeby ożywić krążenie, a następnie, po pierwszym łyku gorzkiej herbaty, zapadał w lekturę.
Zwyczaje Wilcoxa nie były zbyt uciążliwe. Wkrótce Gavein się do nich dostosował i też podczytywał co ciekawsze książki.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądał kiedyś Wilcom na służbie: zamyślony, stojący tyłem do jezdni, którą powinien kontrolować, z rozwiązanymi sznurowadłami i nieregulaminowo ułożonym ekwipunkiem. Zdołał wytrwać do emerytury, ale nie awansował ani razu.
25.
Kiedyś zadzwoniła Anabel. Pytała, co nowego, jak się urządził i o różne drobiazgi. Spławił ją. Skąd zdobyła numer antykwariatu? Co chciała wysondować?
Listonosz Max Hoffard przechodząc przez jezdnię, wpadł pod rozpędzoną ciężarówkę. Zmarł w drodze do szpitala. Miał na Imię Murhred, więc policja rozpoczęła śledztwo. Jego żonę, jako Sulleddę, prewencyjnie zamknięto w szpitalu dla psychicznie chorych. Na wypadek gdyby chciała popełnić samobójstwo. Nikt się nie przejął, że rani się ją tym jeszcze bardziej.
Śmierć Maxa znów wprowadziła napięcie w relacjach z Eddą. Podejrzliwe spojrzenia, unikanie rozmowy. Gavein czekał, aż wrócą bezsensowne oskarżenia. Wytrzymała dwa dni.
– Co ci przeszkadzał ten Max? – powiedziała przy obiedzie. – Taki spokojny człowiek, nie wadził nikomu.
Przyniósł wam ten telewizor i w ogóle…
Gavein nie odpowiedział. Usuwał spomiędzy zębów kawałek tektury. Nie był zaskoczony jej wymówkami.
– Przestań, Edda. Gdy będzie zaćmienie słońca albo rzeka wyleje, to też będzie wina Dave’a? – wyręczył go Massmoudieh. Mimo że biały, wtrącił się do rozmowy i zwrócił uwagę czerwonej.
Z twarzy Eddy można było łatwo odczytać, że tak. Gavein nie wytrzymał:
– Bzdura. Czy zanim przyjechałem, to w tym cholernym Davabel ludzie nie umierali?
Edda chwilę się namyślała.
– Z pewnością umierali… Oczywiście. Ale ich śmierci nigdy mnie nie dotyczyły. Ja nie pamiętam, żeby umarł ktoś z mojego otoczenia.
Nie było sensu tego kontynuować. Wypowiedź Eddy poszła na karb jej ciężkich przeżyć z ostatnich tygodni.
Massmoudieh zapytał, jak działają telewizor i żelazko. Niezręcznie wspomniał prezent od Maxa. Telewizor działał, ale kontrast był tak niski, że zniekształcony silną dystorsją obraz ledwie dało się zauważyć na białym ekranie. Żelazko zaś po kolejnej naprawie grzało prawidłowo. Ra Mahleine często z niego korzystała. Była silniejsza, znów zeszła na dół na obiad. Miała nawet blade rumieńce na policzkach. Odmruknęła coś zdawkowego na pytanie Massa.
26.
Ich gumowy, pneumatyczny materac zawsze był niewystarczająco nadmuchany. Gdy Gavein układał się obok niej, Ra Mahleine wynosiło w górę.
„Znów słoń się tu tarzał” – parskała albo: „Zesypali wór ziemniaków”. Czasem wołała: „Znowu mnie wystrzelili z katapulty”. Albo: „Przyszedł niedźwiedź i uwalił się do barłogu”. Bardzo go to cieszyło, zrzędziła bowiem tylko wtedy, gdy była w formie. Po takiej uwadze stawała się znowu słodka i kochana. Gavein uważał dawniej, że potrafiła być jędzą z wdziękiem. Teraz nie zmienił zdania. Odpłacał jej żartobliwie: „Jasna cholera”. Nie nadużywał tego określenia, chyba, że była naprawdę w dobrym humorze.
Kupił w komisie żelazne łóżko. Innych nie mieli na składzie. Lakier obity, ale konstrukcja solidna i trwała, a do tego solidny sprężynowy materac.
Gdy umył się i ułożył obok niej, zaczęła.
– Jak się myjesz, to jakby słoń tam się kąpał – prychnęła ze złością, zamiast pochwalić, że nie wzleciała w górę. – Woda dudni o wannę, jakby kto walił młotem. A potem tak długo spływa i rezonuje, że cały dom się trzęsie. Można oszaleć!
Lubił te jej abstrakcyjne wymówki, widział, że znów była sobą. Przeciągnął się. Trzasnęły stawy. Wziął ją w ramiona. Była cudowna w dotyku, ciepła i pachnąca.