Ra Mahleine stała wsparta o Lorraine. Wcześniej sama wstała, żeby ją pocieszyć, ale obecnie z trudem trzymała się na nogach.
– Gdzie ty byłeś?! – fuknęła zagniewana. – Nie ruszaj ich, bo się jeszcze zakazisz! – Ta uwaga wywołała głośny szloch Lorraine.
Wylewność Ra Mahleine malała w miarę tego, im dłużej byli razem. To, że był w pobliżu, stawało się oczywiste jak to, że słońce wschodzi. Wtedy właśnie nadchodziła chwila, kiedy zaczynały ją denerwować drobiazgi.
Potrafiła wykłócać się o nieprawdopodobne rzeczy: że oddycha zbyt głęboko i dla niej nie starcza powietrza; że oddycha zbyt cicho i nie wiadomo, czy mu się coś nie stało; że jest zbyt pożądliwy i naerotyzowało go tak, że iskry idą i nic innego go nie obchodzi; albo przeciwnie, że jej wcale nie zauważa, a ona nie dość, że poświęciła dla niego tyle lat na statku, to jeszcze pozostała równie piękna, jak dawniej; że jak się myje, to woda łomocze o wannę, jakby kto walił młotem w wielki kocioł do prania – co miał robić: u Eddy była blaszana wanna; albo przeciwnie, że myje się niestarannie, kiedy starał się robić to ciszej.
Dawno przywykł do tego, nawet zdziwiłby się, gdyby nagle zaczęło być inaczej.
– Oni tam leżą, a muchy po nich łażą i roznoszą zarazki. Jeszcze się czymś zakazisz.
– Przestań, Magda. Tam leży moja matka.
– No wiesz! – prychnęła Ra Mahleine. – Mryna leży u siebie na górze, a tam jest okno zamknięte i żadna mucha nie wleci.
Lorraine rozpłakała się. Gavein pomógł żonie usiąść.
Powiedział jej o rozmowie z Medvedcem, chociaż nie wspomniał o umowie. Spodziewał się eksplozji, ale Ra Mahleine spytała:
– Wierzysz, że zrobią, jak prosiłeś? Nie odezwał się.
– Medvedec pierwszy powiedział, że zadzwoni tutaj?
– Dokładnie: że dostanę odpowiedź do domu.
– Ależ on jasno powiedział, że wiedzą, gdzie jesteśmy i co zrobią!
– Nie wierzę, żeby jeszcze raz próbowali mnie zabić.
– Ten generał rozbije w proch wszystko w promieniu pięciu kilometrów. Nie zostanie z nas ślad!
– Znam Medvedca. Mógł nas ostrzec. To porządny człowiek.
W perspektywie to rozwiązanie nie jest takie złe – pomyślał. Ale jeśli jestem naprawdę Śmiercią, to nic się nie stanie – dodał w myślach. Po chwili ogarnął go niepokój o nią. Nie mógłby wytrzymać sytuacji, gdyby tylko ona zginęła.
– Gavein, zmiatajmy stąd jak najszybciej. Pchaj wózek.
Odjechali parę ulic dalej i schronili się na jakiejś przypadkowej werandzie. Gavein stłukł szybę. Otworzył drzwi i zobaczył gustownie umeblowany pokój. Owiało ich zatęchłe powietrze. Ciszę przerywało tylko bzyczenie much.
65.
Thomp działał szybko. W niespełna godzinę później, od wschodu dobiegł łoskot nadlatujących śmigłowców. Wkrótce na niebie ujrzeli sześć czarnych punkcików. Nadlatywały przepisowo, na wysokości zerowej, niemal muskając dachy podwoziem. Duże, opancerzone maszyny, obładowane bronią. Pewnie te same, co bombardowały ruiny UN-u.
Z zachodu i ze wschodu 5665 Aleją zbliżały się oddziały Gwardii wsparte wozami bojowymi. Śmigłowce leciały z małą prędkością, oczekując na rozkaz ataku.
Byli zbyt blisko napastników. Gavein źle ocenił zasięg zagrożenia. W przypadku bombardowania musieli ucierpieć. Z drugiej strony, wyjść teraz na ulicę równałoby się samobójstwu. Ułatwiliby tylko robotę żołnierzom Thompa.
Ra Mahleine zacisnęła dłonie na oparciach fotela, aż skóra zbielała. Postawą przypominała królową upadającego państwa, która z godnością i pogardą patrzy na nadciągające oddziały zwycięskiego wroga.
– No i widzisz, co zrobiłeś! – nie wytrzymała, tracąc majestat królowej. – To przez ciebie! Trzeba było cicho siedzieć! To łajdacy i mordercy! Z takimi nie ma dyskusji.
– Miałaś rację. Thomp okazał się głupszy, niż sądziłem.
Śmigłowce były już blisko. Wydawało mu się, że słyszy uderzenia pojedynczych łopat o powietrze. Miały po dwa duże wirniki, jeden z przodu, drugi z tyłu kadłuba; po bokach, na krótkich wysięgnikach gondole z bombami i rakietami; z przodu zaś pod kabinami zdalnie kierowane działka lotnicze. Niemal fizycznie odczuwał spojrzenia lotników wpatrujące się w niego przez dalocelowniki. Patrzyli teraz, obserwowali, namierzali…
Za toczącymi się majestatycznie czołgami migały sylwetki żołnierzy. Czekali na wynik ataku z powietrza. Nie miał wątpliwości, że podobnie obstawili wszystkie ulice. „Thomp to sumienny facet” – dźwięczały słowa Saalsteina.
Wtedy nadszedł rozkaz ataku. Gavein wyczuł to instynktownie. Jednocześnie stała się rzecz nieprawdopodobna, choć przeczuwana.
Jeden ze śmigłowców zachwiał się, zarzucił, bezskutecznie spróbował wyrównać, jakby słabła ręka, która nim kierowała. Znów rzuciło nim w dół i w bok. Wpadł pomiędzy budynki 5665 Alei, w tym miejscu kilkupiętrowe i trafił w jeden z nich, eksplodując z siłą kilkunastu ton bomb i rakiet. Zmienił się w kulę ognia, aby szalonym ognistym deszczem opaść na idący ulicą oddział. Gavein dostrzegł, jak jedna z łopat wirnika wybuchającej maszyny zatoczyła błyskawiczny łuk i trafiła w tylny wirnik sąsiedniego śmigłowca, rozbijając przekładnię. Ten utraciwszy stateczność, skręcił ku dołowi i zniknął pomiędzy domami. Gavein miał prawo przypuszczać, że również ten roztrzaskał się o ziemię. Odłamki wylatujące z centrum eksplozji trafiły kolejny śmigłowiec, który zapalił się. Aparat szybko nabierał wysokości, ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu, aby osiągnąć obszar zwolnienia czasu i tam doczekać pomocy. Pomimo że płonący, śmigłowiec ściemniał, Gavein nie zdołał powstrzymać uśmiechu – przypadek wyeliminował połowę nadlatującej eskadry. W oddali widział płonące czołgi i transportery opancerzone. Słyszał kanonadę amunicji eksplodującej od żaru. Dostrzegał szamoczących się w ogniu żołnierzy. Żałował ich, pomimo że przyszli go zabić. Ostatecznie to Thomp posłał ich na śmierć. Na myśl, że wśród nich mógł znaleźć się sierżant Kusyj i jego chłopcy, żal minął.
– Działa! To działa, Kocie Manule! Nie odpowiedziała, więc dodał:
– Nic nam tu nie grozi. Sama widziałaś.
– Lorraine – odwrócił się. – Wracamy do siebie. Strach minął. – Gotów był założyć się, że Lorraine boi się go bardziej niż tych wszystkich żołnierzy i ich pancernych maszyn do zabijania.
66.
Ocalałe śmigłowce odleciały. Na płonącej zaś ulicy panował nieopisany zamęt, usiłowano prowadzić akcję ratowniczą. Oddział w zachodniej części 5665 Alei zatrzymał się w miejscu. We wschodniej części nadal płonęły wozy bojowe. Śmigłowców, oprócz jednego, płonącego w zwolnionym tempie, nie było. Wyjrzał za róg 5454 Ulicy: stojące w oddali oddziały wojska nie przejawiały ochoty do ataku.
Ra Mahleine zawołała, że dzwoni telefon. Poszedł odebrać – parasol ochronny jego obecności nie był obecnie niezbędny.
– Wygrałeś, Throzz – powiedział Medvedec. – Oni zgodzą się na twoje żądania.
– Dlaczego nie atakują następne eskadry?
– Bo nie ma innych eskadr – głos Medvedca drżał z rozbawienia. – Ktoś przez nieuwagę zaprószył ogień i wyleciały w powietrze zbiorniki paliwa, a razem z nimi dwadzieścia cztery śmigłowce załadowane po brzegi bombami. Cała flota powietrzna generała Thompa. Prawie całe lotnictwo wojskowe Davabel. Zostały trzy maszyny, połowa pierwszej eskadry, której nie zestrzeliłeś. Mało ci?
– Bawi cię to, Medvedec?
– Od początku mówiłem im, że tak się musi skończyć.
– A Thomp, jak to przyjął?
– Mało mnie to obchodzi. Siedzi w areszcie. Zamknąłem go na rozkaz prezydenta. Prowadzę śledztwo w sprawie tych morderstw. To byli komandosi Thompa. Działali na jego polecenie nie uzgodnione z pozostałymi członkami komitetu. Stary osioł bardzo się na ciebie zawziął.
Przerwał, jakby ciekaw wrażenia wywartego na Gaveinie. Ten jednak milczał.
– Jedyny szkopuł, że ten oddział był dzisiaj w akcji i nie wiadomo, czy jeszcze żyją – dodał.