– Nic, zupełny zatward grupowy. Epidemia zgonów. Ale każdy przypadek da się racjonalnie wytłumaczyć. Powody zgonów są różne. To nie jest choroba. A mimo to umierają tylko niektórzy, wyłącznie ci, z którymi w jakiś sposób się zetknąłeś.
– Doskonale pamiętam cię, jak przyleciałeś do Davabel, Dave – włączyła się Lorraine. – Różniłeś się od innych podróżnych. To znaczy, też blady ze zmęczenia i ubrany na szaro, jak wszyscy z Lavath, ale spojrzenie miałeś ostre, przenikliwe, oczy zaglądały mi do środka czaszki…
– I trójka w paszporcie – zarechotał Haigh.
– Całą drogę myślałem o Ra Mahleine. Może miałem smutek w oczach.
Matka Lorraine włączyła telewizor na dziennik. Spiker czytał kolejne wiadomości:
– Dzisiaj rano zabito Davida Rottmana, S, Davida Rao, S, Davida Kopecho, S i Davida Zolta, S. Wszyscy niedawno przybyli z Lavath.
Nagle spiker krzyknął:
– Został tylko jeden… To on jest David Śmierć, teraz już wiadomo na pewno! Throzz! Nazywa się Throzz! Mieszka przy 5665 Alei! Zabijcie go! Zdążyłem ostrzec! Uratowałem Davabel!
Wypowiedź spikera przerwało gwałtowne zamieszanie. Ktoś zasłonił kamerę. Wyłączono wizję.
– Zwariował facet – powiedział Haigh.
– Może zmarł jakiś jego bliski – zauważył Gavein.
– Złapie niezły wyrok za namawianie do morderstwa.
– Dave, teraz nie możesz się już ode mnie wyprowadzić – powiedziała Edda, stojąc w drzwiach. – Miałam od początku rację, a ukrywany przede mną artykuł mówił prawdę.
44.
Gavein nie mógł tego znieść. Uciekł na górę do siebie. Ale i tam dopadł go Puttkamella. Znów wypytywał o kontakty, nazwiska, powiązania personalne, próbował wyciągać detale.
– Myślę, że powiedziałem już wszystko – zniecierpliwił się Gavein.
– Potrzebujemy każdej informacji. – Puttkamella starł pot z czoła. – Białe z transportu pana żony mrą jak muchy, jedna za drugą.
– Nie dziwię się! – powiedziała Ra Mahleine. – Po podróży na statku więziennym i późniejszej kwarantannie, to są ludzkie wraki.
– Ale umierają tylko te, które widział Dave. Pani Anabel de Grouvert zapamiętała, z której kamery korzystał. Niestety, zgadza się: zmarły juz prawie wszystkie więźniarki, które znalazły się w zasięgu tej kamery. Na skutek zatrucia talem lub w wyniku wyczerpania podróżą. Pułkownik Medvedec jest zawalony robotą. Dlatego nie dzwoni. Zrobili z niego szefa Biura Ewidencji Zgonów. Sporo komputerów, morze danych. Efekt nasila się…
– To niech mnie zabiją. Sprawa rozwiąże się sama. Puttkamella rzucił szybkie spojrzenie.
– No, wie pan…
– Zabić taką fajną Śmierć? – podjęła Ra Mahleine. – To zaraz znajdzie się inna, mniej przystojna. Przecież ludzie zawsze będą umierali, a lepiej mieć śmierć pod kontrolą. Nie bylibyście takimi głupcami?
– Oczywiście, że nie. Wie pan, że w tym momencie nie żyje już nikt z tych, co przylecieli z panem z Lavath?
Gavein milczał.
– Ten spiker narobił bigosu swoim wystąpieniem. Na peryferiach zaczyna brakować wolnych mieszkań.
– Po co pan to wszystko mówi?! Po co mu pan to opowiada?! – Ra Mahleine uniosła się. – Czego pan właściwie chce od niego?
– Ja? Nie, nic… No, po prostu, przekazuję informacje, których nie ma w prasie, ani w telewizji.
Rozmowę przerwał gwar ludzkich krzyków i brzęk tłuczonego szkła. Gavein wybiegł, narzucając kurtkę, a za nim Puttkamella, przytrzymując skajową torbę dyndającą mu na ramieniu.
Na jezdni zgromadziło się kilkadziesiąt osób, krzyczących i wygrażających. Kamieniami tłukli szyby.
– Co za dranie – syknął Gavein. – Cholerne bandziory! Tłum był coraz bardziej agresywny. Skandowano:
– David, wychodź!
– Śmierć, wychodź!
– Wykurzyć go, będzie spokój!
Kilku wyrostków przyniosło skrzynkę rozpuszczalnika benzynowego z pobliskiej drogerii. Gavein rozpoznał Glichę i Petruka. Zaczęto zestawiać koktajle Mołotowa. Darto szmaty na strzępy i zanurzano końce tak zaimprowizowanych knotów do wnętrza butelek.
Pocisk, rzucony niewprawną ręką, rozbił się na chodniku, i rozlał plamą ognia. Żar zmusił napastników do cofnięcia się.
Właśnie wtedy zza rogu, wezwane przez kogoś, wyjechały dwa ciężarowe wozy Sił Obrony pełne uzbrojonych żołnierzy. Kierowca pierwszego w ostatniej chwili zobaczył zbiegowisko przed maską wozu. Zakręcił gwałtownie w lewo i trafił w latarnię. Wóz wywrócił się do góry kołami akurat w środku płonącej plamy benzyny. Przygniótł kilku atakujących. Kierowca drugiej ciężarówki ciasnym skrętem ominął przewrócony pojazd i wpadł na tłum stojących za nim. Roztrącając i miażdżąc ludzi, wóz wbił się w oszkloną witrynę kwiaciarni po przeciwnej stronie ulicy. Rozległ się trzask, brzęk tłuczonego szkła, po którym nastąpiła chwila nienaturalnej ciszy przerywana jękami poranionych ludzi.
Po tej szczególnej chwili obie ciężarówki i tłum ludzi ogarnęła kula ognia. Podmuch eksplozji przewrócił Puttkamellę, a Gaveinem rzucił o mur. W okienkach płonących ciężarówek widać było gwardzistów, którzy nie zdążyli opuścić metalowych pułapek. Ktoś, płonąc jak pochodnia, wybiegł poza granicę ognia, po to tylko, aby znieruchomieć na bruku parę metrów dalej.
W pierwszym odruchu Gavein chciał ruszyć na pomoc, ale żar był zbyt mocny, palił twarz i oczy.
Wrócił do mieszkania. Ra Mahleine wstała z łóżka i zamierzała wyjść. Wpadli sobie w objęcia. Coś mówiła, szlochając.
– Śmierć przecież nie może zginąć. – Zrelacjonował jej pokrótce, co zaszło. – Idę pomóc Eddzie i innym. Oni siedzieli w salonie od frontu. Ty zostań tu, jesteś zbyt słaba.
– Mowy nie ma.
Zdarzały się sytuacje, kiedy z Ra Mahleine nie było dyskusji. Narzuciła sweter i kurtkę i zeszła, wspierając się na jego ramieniu.
Plama ognia już dogasała. Wokoło leżało wiele zwęglonych ciał. Gavein obszedł płonący obszar. Jęków nie było słychać. Ogarnięci ogniem zginęli, lżej zaś poszkodowani zdołali uciec. Od ciężarówki zajęła się drewniana kwiaciarnia. Właściciele patrzyli, jak ich majątek zmienia się w popiół. Wcześniej zawiadomili straż pożarną i pogotowie.
Salon zaścielały kawałki potłuczonego szkła. Telewizor grał na cały głos. Właśnie szedł program rozrywkowy, baletki gibały się zapamiętale w takt hałaśliwej muzyki. Spod stołu, zza kanapy i z innych zakamarków pokoju gramolili się mieszkańcy. Na szczęście skończyło się na drobnych skaleczeniach. Ostrzeżeni wrzaskami tłumu, w porę się ukryli.
Lorraine poszła na górę.
Na ulicy rozjęczały się syreny policji, karetek pogotowia i straży pożarnej. Gasili zgliszcza kwiaciarni, zbierali zwłoki. Do salonu weszło dwóch mundurowych, żeby spisać protokół, zebrać zeznania świadków.
Wróciła zapłakana Lorraine.
– Ojciec…! Leży i nie rusza się. Głowę mu rozbili kamieniem… Dranie!
– Gdzie leży? – spytał policjant.
Matka Lorraine pobiegła po schodach, wskazując drogę. Drugi z policjantów wezwał obsługę karetki. W parę minut zniesiono nieprzytomnego Edgara już podpiętego do kroplówki. W karetce kontynuowano reanimację, podawano tlen. Niestety, lekarz stwierdził zgon. Rozhisteryzowana Mryna oraz Lorraine odjechały karetką razem z sanitariuszami.
Przyczłapał Wilcox. Prawdopodobnie nie rozumiał, co się zdarzyło. Cuchnęło od niego wódką i sfermentowanym potem. Wsparł się o framugę i bełkotał:
– To wszystko… To jest tak… Ja tak samo zrobiłem. To przez takiego kogoś, jak ja. Nie mogę już wytrzymać. Nie mogę przestać – wyrzucał z siebie frazy bez związku.
Czknął i zatoczył się.
– Możemy zwinąć tego menela – powiedział policjant.
– Nie trzeba. On ma depresję. To porządny człowiek – odrzekł Gavein. – Pobyt w areszcie więcej by mu zaszkodził, niż pomógł. Nikt nie składa skargi na niego.
– Jak państwo chcecie – policjant wzruszył ramionami i wyszedł.
– Gavein – wybełkotał Wilcox. Był jedynym, który zwykle nie przekręcał jego imienia. – Nie wydaje ci się, że jesteśmy jedną osobą, tym samym człowiekiem.