Czarna zaraza – pomyślał o Anabel. – Zabiła mi klina.
Spokój i pewność przepadły nieodwołalnie: wreszcie uświadomił sobie proporcje czasowe – on rozstał się z żoną dwa tygodnie temu, ona z nim cztery lata. Cztery lata to długi czas.
W nocy przeglądanie kartotek szło wolniej. Przejrzał wszystkie rejsy, a 077-12 dwukrotnie. Kochanej twarzy Ra Mahleine nie znalazł. Dopiero na samym końcu kartoteki rejsu 077-14 dokonał odkrycia: wszystkie pasażerki ujęte w niej miały kategorię rasową. W rubryce widniało zawsze S, C lub P, nigdy bk. Rubrykę tę umieszczono w kącie ekranu i ginęła w powodzi innych liczb.
– Stary numer – burknął. – Ile razy jeszcze się nabiorę? Przewertował kolejny raz rejs 077-12: ani jednej białej, wyłącznie czarne, czerwone lub szare. Odetchnął. Należało szukać gdzie indziej. Nawet nie miał za złe Anabel, że go okłamała – wszyscy urzędnicy postępowali podobnie.
Świtało.
14.
Zbudziła go po trzech godzinach. Czuł się wymięty i pognieciony. Leżał przecież na wykładzinie podłogowej, bolały go kości; czuł się brudny i nieświeży. Anabel przyniosła kanapki, ciasto i kawę w papierowym kubku. Odebrał jej troskę jako coś więcej niż zwykłą życzliwość urzędnika. Powiedział jej o swoim nocnym odkryciu. Obserwował, jak zadowolenie na jej twarzy klęśnie niczym przekłuty balon.
– Nie przypuszczałam, że to biała. Oczywiście, białych nie ma w kartotece.
Gavein pamiętał, ze wspominał o kolorze włosów żony, ale zmilczał.
– Ale jest ich lista, co? Albo można je obejrzeć?
– Jest spis. Ale tam są tylko numery.
– Jak to numery?
– Zwyczajnie: płynęły na statku będącym własnością Davabel, wszystkie formalności związane ze zmianą obywatelstwa przeprowadzono zaraz po opuszczeniu Lavath.
– To znaczy?
– To znaczy, że ona ma obecnie tylko numer, zaś jej imię i nazwisko z Lavath nie zostały zachowane w dokumentacji, jeśli jeszcze… żyje.
Gavein zatarł ręce. Chciał sprawiać wrażenie wypoczętego, pełnego chęci do dalszych zmagań, nieskorego do ustępstw czy rezygnacji.
– Jestem przekonany, że wszystko będzie dobrze. Kawa była fantastyczna, a placek jeszcze lepszy. Napełniły mnie optymizmem. Sama piekłaś?
– Tak, sama. To znaczy, pomagała mi mama.
To oczywiste łgarstwo: placek pochodził z handlowego zestawu; należało wstawić do piekarnika metalową tackę z gotowym ciastem i piec według instrukcji, następnie wydłubać produkt z foremki. Gavein pomagał Eddzie piec identyczne placki.
– Mhm… – mruknął jak kot. – Świetne. – Walczył z sennością. – Kiedy obejrzę białe z transportu?
– No, właściwie, choćby zaraz – skapitulowała. – One teraz jedzą śniadanie, w jadalni są kamery.
Powiodła go korytarzem.
– Ale jeśli już zmarła, to nie zdołam jej odnaleźć – rzuciła przez ramię. – Został po niej tylko numer identyfikacyjny.
Słowo „już” zmroziło go.
W dyżurce kwarantanny ustawiono dziesiątki monitorów. Ukazywały różne cele: jedne puste, w innych jednakowo ubrane kobiety w szaroniebieskich spódnicach i szarych bluzach z odciśniętym na plecach napisem: „Kwarantanna”.
– Na podglądzie widać wyłącznie jadalnię, pokoje dzienne i sypialnie w godzinach nocnych. Podgląd w toaletach i łaźniach jest prawnie wzbroniony – wyjaśniła. – Podróżne mają prawo do prywatności.
– Ale chłopaki z obsługi technicznej zawsze mogą obejrzeć co chcą, prawda?
– Mylisz się – wydęła wargi. – W łaźniach i kiblach nie ma kamer z powodu korozji.
– Dobre i to. Już polubiłem korozję.
Zignorowała jego uwagę.
– Podejdź tu, Dave – powiedziała. – Do tego drugiego w trzecim rzędzie – wskazała podbródkiem jeden z monitorów. – Białe z rejsu 077-12 właśnie jedzą śniadanie. Tu są dwa pokrętła, możesz manewrować kamerą, zmieniać pole widzenia. Na bluzach, na piersi mają numery identyfikacyjne. Jeśli ją znajdziesz, postaraj się odczytać numer. Wywołam ją przez głośnik. Będziesz mógł przyjrzeć się z bliska, a jeśli zdecydujesz się na nią, i ona potwierdzi twoją tożsamość, będziesz mógł obejrzeć ją nagą. Prawo imigracyjne pozwala na to. Radzę tak zrobić, bo na statku więziennym postarzała się i zmieniła; wtedy będziesz mógł się wycofać. Rozmawiać nie będzie wam wolno.
Gavein kręcił gałkami, patrząc w monitor. Wkrótce obraz posłusznie wędrował po smutnych twarzach kobiet o włosach spiętych szarymi jednakowymi chustami i odzianych w jednakowe szare bluzy. Choć może ta szarość była wynikiem podłej jakości kamery: obraz był przecież prawie pozbawiony kolorów. Numery wypisano na sporych białych szmatkach przyszytych do bluz. Niektóre z kobiet siedziały na skraju zasięgu kamery; tym nie mógł się przyjrzeć, nawet przy maksymalnym zbliżeniu. Niektóre zerkały do kamery, zauważyły jej poruszenia. Rozmawiały z rosnącym ożywieniem, wkrótce większość gapiła się do obiektywu. Niektóre uśmiechały się, choć na ogół spojrzenia były złe, nieżyczliwe, dwie wygrażały uniesionymi pięściami.
– Jeśli nie znajdziesz tym sposobem, to rozkażę, aby szły gęsiego korytarzem, a wtedy przejdą przed kamerą z bliska. Chcesz przecież mieć pewność, że zmarła.
Właśnie w tym momencie ją rozpoznał. Siedziała bokiem do kamery, zgarbiona. Dawniej się nie garbiła. Wybierała strawę łyżką z miski. Była w okularach, podłych, pokrzywionych, drucianych. Dawniej nie nosiła okularów. Przez chwilę walczył ze zdławionym gardłem. Żyła. Miał ochotę skakać z radości.
– Jest. Siedzi tutaj – wydusił wreszcie.
Urzędniczka drgnęła.
– Ma numer 077-12-747. Możesz ją wywołać, Anabel? – Gavein spostrzegł jej gest. Nie wolno okazać uczuć: nie wiadomo, co oni jeszcze wymyślą. Należało walczyć; cieszyć się będzie później.
– Oczywiście! – Rzuciła mu spojrzenie. – Numer 077-12-747 przejść do pokoju przesłuchań – sucho powiedziała do mikrofonu.
Ra Mahleine zbyt nerwowo odsunęła miskę i powstała. Gavein nie potrafił powstrzymać napływających łez. Kiedyś uważał, że nie jest zdolny do płaczu. Gdy szła, przyjrzał się jej lepiej. Nie zmieniła się wiele, choć wyglądała mizernie, jak po przebytej ciężkiej chorobie. Idąc, garbiła się. Nie tak, jak garbią się zbyt wysokie dziewczyny, chcąc naiwnie skompensować swój nadmierny wzrost; naiwnie, gdyż przypominają wtedy sylwetką brodzące ptaki, nadal pozostając za wysokie; Ra Mahleine była nieco zgięta w krzyżu i przez to podana do przodu jak ktoś cierpiący na początki osteoporozy. Kiedyś miała lekki defekt postawy, teraz było to widoczne.
– Jak się nazywała? – rzuciła Anabel.
Był zły, że musi przypominać. Nie miał wątpliwości, że zapamiętała tych szesnaście liter.
Za chwilę Ra Mahleine pojawiła się w innym monitorze. Spokojnie patrzyła w obiektyw kamery, przepisowo wyprężona na baczność.
– Podać tożsamość – Anabel rzuciła do mikrofonu.
– Numer 077-12-747 – odpowiedziała sucho Ra Mahleine. Miała chrypkę.
– Chodzi mi o nazwisko i imię.
– Wybijaliście mi to z głowy przez lata. Nie chcę znowu podpaść – mówiła inaczej niż dawniej, hardo. Znikła dawna słodycz.
– Podać nazwisko i imię z Lavath. To rozkaz – powiedziała Anabel.
– Ra Mahleine Throzz.
– Czy mogę coś do niej powiedzieć?
– To nie jest możliwe – odrzekła Anabel. – Z dwóch powodów: na pokładzie była epidemia wywołująca zaburzenia psychiczne i ona mogłaby tego nie znieść, a poza tym prawo na to nie zezwala.
Gavein czuł, że tym razem kierowniczka nie ustąpi.
– Pyta o ciebie niejaki Dave. Znasz go?
– Nie znam żadnego Dave’a. Nie będę się rozbierać do kamery tylko dlatego, że jakiś obcy typ sobie mnie upatrzył. Myślę, że mój mąż nie zapomniał o mnie w ciągu dwóch tygodni i wreszcie się zgłosi, choćby po to… – urwała.
Dusza Gaveina cieszyła się i śpiewała.
– Anabel, przecież ona zna mnie pod innym imieniem.
– Nie przeszkadzaj. To zwykła procedura. Teraz was sprawdzam. – Anabel stała się wcieloną służbistością.
– On zna twoje imię – zwróciła się do Ra Mahleine.