– Nie wiem, skąd zna – Ra Mahleine wzruszyła ramionami. – To nie była żadna tajemnica. Sama mu mogłaś powiedzieć. Już raz próbowałaś mi wmówić, że Gavein mnie sprzedał.
Gavein drgnął: jednak dobra wola Anabel, troska i chęć pomocy były grą obliczoną na zniechęcenie go. Od początku wiedziała, kogo on szuka.
– Nie bądź bezczelna – warknęła Anabel. Nie wyglądała na dziewczynę, którą pasjonuje wypiek ciast. – On chce cię stąd zabrać! I rozbierzesz się, jak ci każe!
– O, tyle! – Ra Mahleine pokazała do kamery zaciśniętą pięść i ją pocałowała.
– Każę sprowadzić strażniczki!
– Nie masz prawa, Anabel, a ten zapis z kamery jest dowodem zajścia – zareplikowała Ra Mahleine. Nie poznawał żony, imponowała determinacją. Ta rozmowa jawiła się jako potyczka w wojnie trwającej już od długiego czasu.
– Ten człowiek w Lavath nazywał się Gavein Throzz. Znasz takiego?
– Tak nazywał się mój mąż. Ale ci nie wierzę, że to on tam stoi. Już próbowałaś swojej sztuczki i ci się nie udało. Daj sobie spokój i tym razem. – Wyczuł, że Ra Mahleine nie była już tak pewna siebie jak poprzednio.
– Nie chcę, żeby się tu rozbierała. To upokarzające. Przestań, Anabel. Ja nie mam wątpliwości, że to ta właściwa.
– Nie, to nie – prychnęła Anabel. – Będziesz musiał podpisać oświadczenie, że w razie pomyłki rezygnujesz z roszczeń i dalszych poszukiwań i godzisz się na nią. Gdyby się rozebrała, miałbyś potem prawo do reklamacji i ponownych poszukiwań.
Dlaczego tak nalega? Jakiej reakcji Ra Mahleine oczekiwała?
– Podpiszę odpowiednie oświadczenie.
– W porządku. Za dwa tygodnie skończy kwarantannę, wtedy przywieziemy ją pod twój dom.
– Nie pojedzie ze mną?
– Niemożliwe. Względy sanitarne. Ona może być nosicielem choroby – odpowiedziała Anabel. – Numer 077-12-747, od dzisiaj przenosisz się do przygotowalni – rzuciła do mikrofonu.
– Gavein – powiedziała Ra Mahleine. – Widzisz mnie? Lepiej teraz nie patrz. – Zasłoniła twarz dłońmi. Umilkła.
– Numer 077-12-747, natychmiast opuść pokój przesłuchań. Sprawa została rozpatrzona Zostałaś rozpoznana i pan Throzz cię odbierze. Wyjdź.
– Tak… Dobrze… Gavein… – Ra Mahleine przecierała okulary skrajem bluzy. – Szkła mi zaparowały. Popsuł mi się wzrok, Gavein.
Anabel ze złością wyłączyła monitor.
– No, to sprawa rozwiązała się, jak chciałeś – powiedziała do Gaveina. – Co z nią zrobisz? Przecież nie może być twoją żoną. Białych nie wpisuje się do paszportów.
– Została wpisana. Dla mnie zrobili wyjątek.
– To tylko notatka zapewniająca jej bezpieczeństwo osobiste, nic więcej. Poza nią możesz mieć normalną żonę.
– Albo dwie czerwone. Już mnie poinformowano.
– Musisz dbać o jej zdrowie. Po tylu latach na statku. Klimat Davabel nie służy jasnowłosym.
– Tak. Nie służy. Będę dbał.
Podpisał odpowiednie papiery, starannie czytając, co podpisuje. Pożegnał się.
15.
Na niekończącym się, zasypanym śniegiem parkingu, odnalazł znajomy mikrobus. Pat i Goft spali; dwoje pasażerów drzemało na siedzeniach. Goft obudził się, otworzył drzwi.
– Co to? Sam? – spytał. – To jeszcze nie świadczy o niczym – dodał, widząc minę Gaveina. – Czasem pomylą port. Na pewno są jakieś szanse.
– Znalazłem ją. Jest na kwarantannie.
– No, proszę. – Goft poklepał go po ramieniu.
Pat otworzył jedno oko.
– Zaczekamy do wieczora – powiedział. – Dwóch pasażerów jeszcze załatwia swoje sprawy.
Formalności przesiedleńcze rzadko kiedy trwały jeden dzień. Obaj kierowcy przesypiali noc w mikrobusie, oczekując na powrót pasażerów.
Gavein zasypiał w lekkiej euforii. Nie przeszkadzała mu niewygodna pozycja i chrapanie sąsiadów. Ra Mahleine żyła, nie zmieniła się, nie zbrzydła ani się nie spasła. W okularach podobała mu się jeszcze bardziej – zawsze lubił dziewczyny w okularach.
Zbudził się, kiedy ruszali w drogę. Jeden z podróżnych nie powrócił, ale zgodnie z umową nie czekano dłużej; drugi przyprowadził syna nie widzianego od trzydziestu lat – przez pięć lat będą rodziną, a potem rozstaną się już na zawsze.
Gavein zaczął pogwizdywać, ale przestał skarcony surowymi spojrzeniami innych. W Davabel gwizdanie w miejscu publicznym było poważnym nietaktem. Marząc o Ra Mahleine, zasnął.
Nad ranem zbudził się zaniepokojony. Wyczuł, że dzieje się coś niedobrego. Pat siedział za kierowca, twarzą do pasażerów. Jego twarz zsiniała jeszcze bardziej niż zwykle, dłońmi trzymał się za gardło i ciężko dyszał.
– Pat, co jest?! – zapytał Gavein. Inni pasażerowie spali. Pat cicho rzęził. Oczy nabiegły mu krwią.
– Goft, do najbliższego szpitala! Z Patem jest niedobrze! Goft dodał gazu i skręcił na najbliższym skrzyżowaniu.
W tej części miasta nie musiał pytać o drogę. Pat stracił przytomność.
Po kwadransie zatrzymali się przed oświetlonymi drzwiami szpitala. Goft wyskoczył z mikrobusu. Wrócił z dwoma sanitariuszami ciągnącymi wózek. Wspólnymi siłami przetoczyli bezwładne ciało Pata na nosze. Przybiegł lekarz, zaczął go badać.
– Chyba zawał. I chyba spóźniliście się – rzucił, ale podłączył Pata do respiratora. Biegiem odwieźli go do windy. Goft pobiegł za nimi. Gavein czekał przy dyżurce.
Pozostali pasażerowie spali. Było przejmująco zimno.
Po godzinie wrócił Goft.
– Robią mu stale masaż serca, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. To był stary Aktid i już od dawna mówiłem mu, żeby dał sobie z tym spokój. Był za stary na taką pracę.
Zadzwoniłem do jego rodziny.
Aktid było z grupy Imion Człowieka i znaczyło: „Przez działanie”.
16.
Goft odwiózł pasażerów. Z postojów dzwonił do szpitala. Za drugim razem powiedziano mu, że reanimacja została przerwana. Śmierć wspólnika stawiała pod znakiem zapytania przyszłość firmy.
Podjeżdżając pod dom, Gavein spostrzegł ożywienie, pomimo trzeciej w nocy. Kręciło się wiele osób; stało też kilka samochodów. Migały nie wygaszone niebieskie i czerwone światła. Dwa wozy policyjne i jeden straży pożarnej.
Gavein wysiadł z mikrobusu.
– Co to? Pali się, czy co? – zapytał stojącą obok sąsiadkę z naprzeciwka.
– Był wybuch gazu. Jedna lokatorka Eddy, ta co jej dziecko spalili, truła się. Wsadziła głowę do piekarnika i otworzyła gaz. Tak mówił strażak – relacjonowała. – W nocy przyszła do kuchni z zapalonym papierosem inna lokatorka. Zginęła na miejscu.
– Dobrze, że chociaż nie wytruła właścicieli. Oni mieszkają na parterze – wtrącił się krępy mężczyzna w okularach.
Gavein rozpoznał Maxa.
– Znam trochę właścicieli – kontynuował Max. – Gdyby nie ten wybuch, mogłoby zginąć więcej ludzi. Wszyscy wtedy spali.
– A co z Gundą? – spytał Gavein.
– Kim?
– No, tą lokatorką.
– Wziął ją ten pierwszy ambulans. Ale z niej już nic nie będzie. Słyszałam, jak lekarz mówił, że zejście nastąpiło już dawno – powiedziała sąsiadka.
Strażacy zwinęli niepotrzebne węże i ładowali się do wozu. Policjanci kończyli rutynowe czynności. Gapiowie rozchodzili się. Gavein przecisnął się ku drzwiom. Na parterze większość szyb była potłuczona; tapety okopcone, a wykładzina spłonęła; walały się stołki.
W drzwiach pojawiła się Edda, jeszcze bardziej rozmemłana niż zwykle; w lnianej, nocnej koszuli, na ramiona naciągnęła skórzaną, zbyt ciasną kurtkę syna z mrowiem wyhaftowanych czaszek.
– Dobrze, że przyjechałeś, Gavein. Popatrz, takie nieszczęście. A mówiłam do Haifana, żeby troszczył się o Gundę, po tym, co się stało z Aladarem. Był podłamany, ale powinien uważać, wiedząc, że żona ma na Imię Sulledda.
Sulledda znaczyło: „Od siebie”, Gavein wcześniej nie znał Imienia Gundy.
– A mówiłam ci, że to krąży i szuka. I znalazło Gundę – powiedziała. – Gavein, powiem ci coś jeszcze. Ja czuję, ja wiem, że to nadal krąży wokół nas. – Wydało mu się, że w jej oczach widzi zmętnienie obłędu. – To jeszcze się nie skończyło, to nadal krąży. Taki spokojny dom i naraz tyle tego…