Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Spodziewał się takiej odpowiedzi, ale co szkodziło spróbować. Pożegnał Ra Mahleine.

– Właściwie, to na jak długo wyjeżdżam?

– Sześć… siedem dni – powiedział Botta. – Mogę zagwarantować, że nie dłużej.

– No, to chodźmy. Niech tych siedem dni upłynie jak najszybciej.

Gavein chciał wsiąść do jednego z samochodów osobowych, ale okazało się, że przeznaczono dla niego miejsce w sanitarce. Siedzieli tam dwaj faceci w plastikowych kombinezonach i szczelnych hełmach na głowach. Kazali mu ułożyć się na noszach, ale Gavein zaprotestował i nadal siedział. Mógł wyglądać przez okno pędzącej na sygnale sanitarki. Tymczasem tamci zaczęli pomiary przypominające obrzędy magiczne. Omiatali go jakimś czujnikiem.

– Dawka w normie. Leży w tle – powiedział jeden.

Drugi przytaknął.

Gavein widział na wyludnionych ulicach popalone samochody, stłuczone szyby i rozrzucone papiery. Konwój minął kordon uzbrojonych żołnierzy.

– Niech się pan lepiej położy na noszach, bo mogą polecieć kamienie – powiedział jeden z badaczy.

Z dala widać było wzburzony tłum.

– Dlaczego oni to robią? – zapytał, posłusznie wsuwając się pod grubą piankę.

– Infekcja się szerzy, chcą zwalczyć przyczynę. Ostatnio umierają złapani przez przypadek kamerą, których pan dojrzał kątem oka na ekranie telewizora. Skoro nie wiadomo, kto ma wypisany wyrok, to wszyscy zgodnie chcą wyeliminować przyczynę.

– A wy dwaj? Dlatego macie maski?

– My jesteśmy ochotnikami. Kazali założyć maski, to założyliśmy, ale przecież to nie ma znaczenia, prawda?

– Wszystko na to wskazuje.

Parę kamieni zadudniło o pancerz. Konwój przyspieszył. Włączono sygnały. W tłum wystrzelono parę granatów gazowych.

– Dobrze, że nie strzelają – powiedział jeden.

– Jeszcze nie strzelają, Yull. Nie wiadomo, kiedy zaczną.

– Wiadomo: kto ma broń, będzie odpowiadał przed sądem. To ich powstrzymuje.

– Tak. Na razie.

Tłum się przerzedził, po chwili było już prawie pusto. Konwój pomknął ulicami wyglądającymi normalniej.

– Panie Śmierć – Yull szturchnął leżącego Gaveina. – Już po wszystkim. Przejechaliśmy. Udało się.

Gavein rozejrzał się. Szpaler ciekawskich stojący wzdłuż linii wyznaczonej przez policję był rzadki. Nikt nie rzucał kamieniami w konwój. Niektórzy odwracali się w ostatniej chwili lub zasłaniali twarze.

Oddają mi honory jak głowie państwa – pomyślał. – Nic dziwnego, przecież witają Śmierć.

– To szaleństwo opanowało tylko Centralne Davabel – powiedział drugi z badaczy, Omer. – Wielu ludzi załatwiło swoje prywatne porachunki przy okazji Davida Śmierci.

– Jak obecnie wygląda kraj? – zapytał Gavein.

– Wyludnione Centralne Davabel otacza kordon wojska. Jest szczelny, ale czasem przedostają się przezeń jacyś desperaci. Żołnierze też potracili członków swoich rodzin. Czasem patrzą przez palce. Stąd ta agresywna banda.

– Czego chcą ci desperaci? – Gavein pomyślał o żonie.

– Zabić cię – powiedział po prostu Yull. – Ja uważam, że jest to niemożliwe. Dowodem choćby dzisiejszy karambol przed twoimi oknami. Kordon jest po to, aby ochronić desperatów przed ich własną głupotą.

– Obawiam się o żonę. Natychmiast ogłoście przez telewizję, że zostałem przewieziony do Urzędu Naukowego.

– W porządku. Dopilnuję tego.

– Co jest za kordonem?

– My. W miarę normalne życie. Normalne, gdyby nie te zgony. Wszystkie przypadkowe, wytłumaczone, zawsze w zgodzie z Imieniem Ważnym. Ale zawsze twoja nieodłączna asysta…

– Jeśli przypadkowe, normalne, uzasadnione, to dlaczego ta panika?

– Panika…? Bo tylu ich umiera. Poza tym ogniskowaniem, to normalna epidemia.

– Epidemia?

– Tak. Zgonów jest znacząco więcej niż przed wystąpieniem korelacji. Jak przy epidemii: o kilkanaście procent.

Konwój mknął z wyłączonymi syrenami, jedynie światła migały kolorowo.

– Co mierzyliście tymi czujnikami?

– Poziom promieniowania. Nie przekracza tła. Czyli nie ma efektu. To znaczy, myślę, że w końcu coś znajdziemy. Wszystko musi mieć racjonalny powód, no nie?

– Może nie być racjonalnego powodu. Może to zbieg okoliczności. Chociaż prawdopodobieństwo czegoś takiego jest znikome. Ostatecznie, dowolnie nieprawdopodobne zdarzenie zajdzie, jeśli dostatecznie długo zaczekać – odpowiedział Omer. – Może właśnie obserwujemy coś takiego?

– Nie wierzę w taką możliwość – uciął Yull.

47.

Jazda pełnym gazem trwała dobrych kilka godzin. Gnali ulicami, na których policja wstrzymała wcześniej ruch.

Później już nie było szpaleru. Przypadkowi przechodnie obojętnie spoglądali na pędzące pojazdy. Tu życie toczyło się zwyczajnie. Nikt nie kojarzył konwoju pojazdów z sensacją telewizyjną.

Nagle opuścili obszar zabudowany – rzecz niespotykana w Davabel, gdzie miasto szczelnie pokrywało cały kontynent z wyjątkiem lotnisk. Równie gęsto zabudowane było Ayrrah. Puste obszary znajdowały się w Lavath, daleko na północy, gdzie wieczny lód pokrywał ląd, a także na południowych skrajach Llanaig, gdzie promienie słońca zmieniały ziemię w pustynię.

Pusty obszar powstał przez rozległe wyburzenia zabudowy mieszkalnej. Ruiny zgrubnie wyrównano spychaczami.

W oddali piętrzył się potężny kompleks gmachów UN-u.

Zatrzymali się przy linii zasieków. Żołnierze ciekawie zerkali do środka sanitarki.

Po co się gapią, jak nie muszą, durnie? – pomyślał. – A nuż to się sprawdza.

Przebywszy zasieki, pojazdy ruszyły ku budynkom.

– Te wyburzenia, to na moją cześć?

– Tak, to też – mruknął Yull. – Sporo ludzi zaangażowało się w tę sprawę. UN dostał furę pieniędzy.

– Kto właściwie jest szefem tego?

– Głównym szefem jest Botta, ale obecnie swój program realizuje Syskin.

– Swój program?

– Było kilka konkurencyjnych projektów. Wybrali Syskina. Ale inne trzymają w zanadrzu, jeśliby ten nie wypalił.

– Pochlebia mi to.

Omer poprosił Gaveina, żeby ten założył plastikowy kombinezon podobny do ich strojów. Miał oddychać powietrzem zasysanym przez filtr i wydychanym do butli. Cienkie tworzywo nie utrudniało rozmowy. Samochody wjechały na dziedziniec instytutu. Wnętrze sanitarki spryskano mocnym środkiem dezynfekującym.

– Po co to?

– Syskin zaplanował wszechstronny program. Niemal na pewno nie są to żadne cholerne bakcyle, ale nie warto ryzykować.

Odkażanie nie trwało długo. Drzwi samochodu otworzyli ludzie ubrani w skafandry, następnie tunelem z przezroczystego tworzywa wprowadzili Gaveina do wnętrza gmachu.

Umieszczono go na terenie specjalnie przystosowanego oddziału zakaźnego szpitala instytutowego. Wszyscy, z którymi się stykał, nosili identyczne, plastikowe stroje. Proszono go, by nie zdejmował swojego, póki nie będzie wyników badań bakteriologicznych. Nawet toaleta była odpowiednio skonstruowana. Strój dopinał się do deski sedesowej, zaś użycie powiązane było z myciem siedzenia oraz suszeniem w strumieniu ciepłego powietrza. Następnie automat pakował kawałki kału jak najcenniejsze skarby; podobnie mocz czy ślinę. Gavein nie spotykał się z szefami programu, nie oglądał ich nawet na ekranie. Szczegółowymi testami kierowali biolog Yullius Saalstein oraz Omer Ezzir, fizyk.

Gavein wiedział, że ich zwierzchnikiem jest jakiś tajemniczy lekarz. Bawiła go ta drabina służbowa, widocznie komuś niezbędna; bawiło go tchórzostwo nieznanego lekarza. Wystarczało przecież, by Gavein zwrócił na niego uwagę.

Ludzie Medvedca prowadzili biuro ewidencji zgonów. Wynajdywali ciągi przyczynowe wiodące od ofiar do Gaveina. Gromadzili wszelkie szczegóły. Fakty, które jak nitki pajęczyny mogły wieść do siedzącego w jej środku mimowolnego sprawcy. Mniej interesowały ich przyczyny zgonów, bardziej zaś to, czy śmierć wiąże się w jakiś sposób z Imieniem Ważnym denata. Reszta należała do policji.

Na przesłuchaniach pytali Gaveina o drobiazgi, gdyż ważniejsze fakty znali od dawna. Powtarzał to samo, co relacjonował już wiele razy. Wątpił w sens takiej działalności: przecież gdyby równie starannie analizować wszystko, co robił każdy obywatel, to udałoby się zawsze znaleźć jakieś powiązania jego losu z losem dowolnego innego człowieka.

29
{"b":"100695","o":1}