Do książki zaglądał rzadziej i z mniejszym zainteresowaniem. W zestawieniu z ogromem oczekujących zadań losy dwóch staruszek i kulawego kota wydawały się błahe. Uważał ich styl życia za dezercję. Świat, w którym żyły, kruszył się i rozpadał, a coraz więcej ludzi uciekało od swoich obowiązków. Zresztą miasta nie były bezpieczne, skoro z wysypisk dawnych fabryk chemicznych wiatr zrywał trujące chmury zdolne uśmiercić Zatr.
Jaspers uważał, że rozpad instytucji, zaprzestanie działania fabryk spowodowane zostały brakiem ludzi sumiennych i fachowych, utrzymujących społeczeństwo w działaniu. Droga, którą podążał tamten świat, nieuchronnie wiodła do upadku. Aby go nie przybliżać, Jaspers odłożył książkę. Dzięki niemu Ozza i Hobeth nie umarły.
Przestał spotykać się z Heather. Nie bez znaczenia był tu fakt, że decydując się na nią, straciłby prawo do skorzystania z katalogu wszystkich wolnych pracownic fabryki. Duży wybór dawał wiele możliwości, atrakcyjność Heather zmniejszał do zera. Stosując choćby metodę Lasaille’a, należało wybrać opuszczającą wkrótce Taayh. Związek stawał się nieważny natychmiast po jej wyjeździe, więc zaraz można było rozejrzeć się za następną.
93.
Gdy pierwszy raz miał pełnić służbę na hali produkcyjnej, ze zdenerwowania długo nie mógł usnąć. Pół nocy rzucał się z boku na bok, aż Dub, znany z tego, że w ciągu tygodnia mówił nie więcej niż dwieście pięćdziesiąt słów, wliczając w to odzywki w licytacji brydżowej, zwrócił mu głośno uwagę.
Rano zgłosił się już godzinę wcześniej na posterunek. Służba przebiegła bez niespodzianek. Z początku peszył go skrzyp własnych butów i rzemieni munduru, wkrótce polubił ten dźwięk. Nie musiał podnosić głosu. Koleh, który pełnił służbę z Jaspersem, by go wprowadzić, powiedział, że było bardzo dobrze, aż nazbyt służbiście i przepisowo. Był to raczej komplement niż przygana.
– Teraz jesteś innym rodzajem człowieka, Jaspers. – Tyang siedział przy stole i sączył ziółka na wrzody żołądka. – Przeniesiesz się do Lauhl i pozostaniesz strażnikiem. Ze strażnika się nie spada. Pracownicy nie mogą dowiedzieć się, bo wszystko by się zawaliło. Poprzednicy muszą budować dla następców…
– Skąd wiesz, Tyang? – wtrącił się Lasaille. Leżał wyciągnięty na pryczy z rękami pod głową. – Może trafisz do Lauhl, a tam wszystko zniszczone, bo stwierdzili, że skoro idą dalej, to po co zostawiać cokolwiek wartościowego…
– Nie ma żadnego oni, ani żadnego my – orzekł Tyang. – Każdy przenosi się indywidualnie i trafia w zastany świat, dlatego nic nie rozwali. Wystuka ci osiem lat i dziewięć miesięcy i ruszasz dalej.
– Pokolenie niszczycieli byłoby nieodwracalną katastrofą – zauważył Jaspers. – Po nich nikt by tego nie odbudował. Kto chciałby budować, wiedząc, że przed sobą będzie spotykał tylko zniszczenia, będzie stale zostawiał swoje rozpoczęte dzieło, nie wiedząc nawet, czy następcy będą chcieli je kontynuować… Raz zniszczony, mechanizm społeczny nie zostanie odtworzony.
– Jednak ktoś to zbudował – wtrącił Dub.
Zamilkli. Zostali zaskoczeni nie tyle trafnością jego spostrzeżenia, ile samym faktem, że się odezwał.
– Zawsze obawiam się, co zastanę dalej – przerwał milczenie Lasaille. Za miesiąc przenosił się do Lauhl.
– Zawsze tak samo się obawiasz? – spytał Tyang.
– Zawsze.
– Ja myślę, że przewrót i zburzenie porządku świata nie są możliwe. Niszczyciel musiałby być nieprzeciętnie zdolnym człowiekiem, a takich wyławia się, żeby pracowali jako strażnicy. Masz tu żywy przykład… zresztą, każdy z nas jest przykładem. Nikt nie niszczy systemu, w którym skutecznie awansuje. Nie ma kto i nie ma powodu.
– Nie lubię podróży. Nigdy nie wiem, ile czasu na nią stracę… – mruknął Lasaille.
– Czasami wydaje mi się, że cała umowa społeczna wisi na włosku, a tylko dzięki naszemu wysiłkowi to wszystko jeszcze się nie rozwaliło.
– Gniazda światów opisują rozpadające się światy – podsunął Jaspers. – Im dłużej czytasz, tym bardziej wszystko się rozłazi… Ludzie porzucają domy, koczują… Nie budują, nie odnawiają… Gubią wiarę w to, co robią.
– Potomkowie gigantów? – świsnął Tyang. Ostatnio usunięto mu ząb i jeszcze nie wstawiono protezy.
– Nie. – Lasaille pokręcił głową. – Nie było gigantów. Po prostu książka zaczęła się w zadanej sytuacji. Ale stworzony świat rozwija się według swoich reguł. I idzie ku rozpadowi.
– Zawsze? – zapytał Jaspers.
– Nie wiem – Lasaille wzruszył ramionami. – Sam wiesz, jak to się wolno czyta. Może wreszcie osiąga formę równowagową, narzuconą założeniami i los świata stabilizuje się.
– Myślę, że Gniazda światów mają uczyć, byśmy nie zniszczyli tego, co mamy – podsumował Tyang.
94.
Jaspers chodził po sali przepisowym, elastycznym krokiem, który zdążył mu wejść w nawyk. Stukał pałką w dłoń skrytą w czarnej rękawiczce. Lubił lekko akcentować swoją obecność. Kto chciał, ten pomimo hałasu maszyn słyszał rytmiczne stuknięcia. Zauważył, że od pewnego czasu pracownicy, widząc go, jakby mniej wysiłku wkładali w swoje powinności, jakby obijali się (jakieś półuśmiechy). Przynajmniej odnosił takie wrażenie.
Szczególnie jeden z nich, młody i szczupły o badawczym spojrzeniu, które jakby demaskowało Jaspersa, obnażając siatkową maskę z wszytym mikrofonem i atrapy muskułów z pianki poliuretanowej. Nie lubił tego człowieka. Teraz tamten siedział przy taśmie tyłem do Jaspersa i dokręcał słoiki, zupełnie jakby miał nie ręce, lecz dwie kłody drewna. Jaspers nie miał wątpliwości, że on obija się, gdyż lekceważy dyscyplinę pracy, nie czuje należnego respektu, a teraz prawdopodobnie uważa, że strażnika nie ma w pobliżu.
W jednej chwili był przy nim. Inni nie zdążyli lub nie śmieli go ostrzec. Jednym wytrenowanym ruchem wymierzył pałką przepisowy cios w dolną część kręgosłupa. Tamten jęknął i, rzężąc, osunął się na ziemię. Na usta wyszła mu piana, zaczął konwulsywnie dygotać. Inni pracownicy szemrali, niektórzy nawet przerwali pracę.
Jaspers nie stracił zimnej krwi. Spokojnie, przez przylepiony do maski mikrofon, wezwał pomoc medyczną do przypadkowo poszkodowanego pracownika.
Ponieważ szemrania nie cichły, stanął w przepisowym rozkroku i nabrał głęboko powietrza.
– Baczność! – wydał przepisowy ryk.
Pracownicy zerwali się ze swoich miejsc. Sytuacja została opanowana.
– Siadać! Do pracy! – kolejne komendy przypieczętowały zwycięstwo.
95.
– Niech pan siada, Jaspers – Hullic był miły i nieoczekiwanie bezpośredni. – Pali pan?
Jaspers zaprzeczył. Szybko w pamięci przelatywał ostatnie wydarzenia – jedyne co się nasuwało, to wypadek, kiedy na hali zbyt mocno przyłożył pracownikowi i tamtego trwale sparaliżowało. Po raz pierwszy uderzył pracownika i od razu zbyt silnie. Odtąd już nikogo tak mocno nie uderzył. Sumiennie ćwiczył należytą siłę ciosu, aby się to więcej nie powtórzyło. Tak, tylko w tym kierunku mógł pójść atak szefa.
– Jak pan wie, przenoszę się do Lauhl – zagaił Hullic.
Szkoda, mimo swoich wad, to był sensowny szef – pomyślał Jaspers.
– Powinienem wybrać swojego następcę – ciągnął Hullic – i jestem w poważnym kłopocie…
To prawda – myślał Jaspers. – Najlepszy byłby Lasaille, ale wkrótce się przenosi. To nie mój problem, tylko starego… – Niemniej pochlebiał fakt, że komendant poprosi go o radę.
– …otóż wszyscy kandydaci, których mógłbym brać pod uwagę, również wkrótce opuszczą Taayh.
Nie ma sensu wybierać kogoś na kilka miesięcy.
Jaspers przełknął ślinę.
– Doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie wybrać pana. Znakomite oceny, inteligencja, będzie pan w Taayh jeszcze dwa i pół roku. Co pan o tym myśli?
– Po pierwsze, jestem zbyt młody – Jaspers zdążył już ochłonąć. Nie paliło mu się do szybkiego awansu. Nie chciał zadrażnień z kolegami.