– Mamy różne żony.
Dyskutowanie z pijakiem niepotrzebnie przedłużało bełkotliwe wywody.
– To popatrz do lustra. Sylwetki są podobne. No, ja jestem stary, ale poza tym…
– Nigdy nie pracowałem w policji.
– Praca jako kierownik antykwariatu wymaga tyle samo żądzy władzy, co praca jako stójkowy. – Logika Wilcoxa wędrowała sobie tylko znanymi ścieżkami.
– Jeśli tak uważasz, Harry – Gaveina ogarniało zniecierpliwienie.
– Mam na imię Hvar i urodziłem się w Lavath – Wilcox kontynuował z uporem pijaka. – Ra Mahleine i Ra Bharre – recytował z przerwami. – Kotka Manuł i Niedźwiedzica… Imiona zwierząt północy.
– Prześpij się, Harry, dobrze ci to zrobi – włączyła się Ra Mahleine, niezadowolona z porównania do Brendy.
– Patrz dalej, Dave… Obie to blondynki, dość podobne do siebie. Brenda przytyła, ale dawniej była smukła jak twoja żona.
– Ra Mahleine nosi okulary.
– Brenda też jest krótkowidzem, ale unika okularów.
– Dlatego mruży oczy?
Harry przytaknął, ale mogło to być pijackie, bezsensowne machnięcie głową.
– Harry, zapomniałeś o mnie – wtrącił swoje nieodłączne trzy grosze Haigh. – Ja też chcę być alter ego Dave’a. Obaj mamy białe żony. On jest fizykiem hobbystą, a ja zawodowcem. Poza tym ja wydobywam mózg z głowy za dwóch. Znaczy: za niego i za siebie.
– Głupi jesteś, Haigh – Harry mimo oszołomienia potrafił rozpoznać, gdy ktoś kpił z niego jawnie. – Ty jesteś czerwony, a on czarny. A poza tym on jest Śmierć, ja jestem Los, a ty jesteś tylko zwykłym człowiekiem. Ale to określenie alter ego jest dobre. Właśnie o to mi chodziło.
Wilcox mówił coraz ciszej, pochłaniały go własne myśli – W tej książce odkryłeś, że ty i Gavein jesteście tą samą osobą? – zapytała Ra Mahleine.
– No, jasne. Ta książka otwiera oczy jak jasna cholera, Gavein parsknął, łypiąc na żonę.
Wozy policyjne odjeżdżały sprzed domu. Edda szukała w zakamarkach szafy polisy ubezpieczeniowej. Podobnie jak wczoraj, Gavein z Massem wzięli się do wstawiania szyb, bo wieczorami panował ziąb. Szczęśliwie było jeszcze kilka zapasowych w składziku. Puttkamella odjechał z policjantami.
45.
Rano zaterkotał telefon. Gavein podniósł słuchawkę. Znów Medvedec.
– Dzwonię jako przedstawiciel Urzędu Naukowego.
– Gratuluję awansu.
– Dziękuję. Zawdzięczam go panu. Urząd zaprasza na spotkanie. Pański fenomen zainteresował najwyższe czynniki.
– Jak długo trwałyby te badania? Pan rozumie żona jest chora. Muszę się nią opiekować.
– UN jest szybki. Sądzę, że uporają się w kilka dni, najwyżej tydzień.
– A zwolnienie z pracy? Zwrot kosztów?
– UN jest agendą rządową. Dopilnuje, żeby wszystko zostało należycie załatwione.
– W takim razie nie mam wyboru, muszę się zgodzić.
– Gdzie chcą cię zabrać?
– Mówi, że na badania do Urzędu Naukowego – przysłonił słuchawkę dłonią.
– Coraz więcej umiera. Prawda, Medvedec? – rzucił do mikrofonu.
– Powiem inaczej: ciągle umierają. Dokładna liczba jest jeszcze trzycyfrowa.
– To gdzie mam się zgłosić? Pod jaki adres?
– Przyjedziemy po pana. Chodzi o bezpieczeństwo.
– Kiedy?
– Za godzinę.
Termin był szokująco bliski. Gavein nie czuł się przygotowany, ale nie odmówił.
Zarówno Lorraine, jak i Anabel zadeklarowały się usługiwać Ra Mahleine pod nieobecność Gaveina.
Obie mają nadzieję zmieścić się pod parasolem ochronnym wokół Davida Śmierci – pomyślał. – Instynkt samozachowawczy działa.
Ra Mahleine z obsesyjną dokładnością przecierała okulary. Uważała, że w Davabel sypią za dużo soli na jezdnię, aż szkła jej okularów matowieją. Do tego zastanawiającego wniosku wiodło długie, skomplikowane rozumowanie. Otóż, gdy spadnie śnieg, zostaje natychmiast (w domyśle: złośliwie) posypany solą przez władze miasta. Tworzy się rozmiękła bryja, którą samochody chlapią na jej okulary, a sól wyżera w szkle dziurki. W wyniku tego rozumowania wiele czasu poświęcała usuwaniu domniemanych resztek soli. Ra Mahleine wychudła. Niknęła w puszystej podusze kanapy. Wydawało się, że osłabiona całą energię zużywa na pedantyczne czyszczenie okularów.
Podniosła wzrok na Anabel. Bez okularów jej oczy wydawały się jeszcze większe niż zwykle.
– Biorę ciebie, Anabel ale musisz być bardzo posłuszna – powiedziała z mocą. – Będziesz pod ochroną mojej mocy, to znaczy, ta ochrona będzie działać, póki… – urwała. – Ale pilnuj się… Jedno nieposłuszeństwo i koniec z tobą. Nędzny jak i ty sama.
Czyżby postanowiła zamęczyć Anabel? – pomyślał Gavein. Ra Mahleine drżała ze wstrętu na jej widok, ale właśnie ją wybrała. Może chciała odreagować dawne męki i upokorzenia.
– Jeszcze pamiętam, jak mnie skopałaś na pożegnanie. I w co kopałaś ze szczególnym upodobaniem.
Gavein zadrżał z oburzenia. O tym fakcie dotąd nie wiedział.
– Nie martw się, Lorraine – kontynuowała. – Ciebie nie będę karać jak ją. Będziesz chodzić ze mną na spacery. Jestem jeszcze słaba, a niedługo zrobi się wiosna. Śnieg szybko topnieje. Zamierzam dużo chodzić, a ty będziesz się mną opiekować.
– Ale przecież ja pracuję.
– Chcesz żyć? W tym celu trzeba być blisko Gaveina, a przynajmniej blisko mnie, prawda?
Nawet ona uwierzyła w tę historię – pomyślał. – Świetnie wczuła się w rolę żony Śmierci.
– Pani Throzz ma rację – włączyła się matka Lorraine.
– Tak będzie najlepiej. Do czasu, aż sprawa tych wszystkich zgonów się wyjaśni, weźmiesz urlop. Na pewno ci nie odmówią. Najważniejsze jest bezpieczeństwo.
46.
Z piskiem opon i miauczeniem sygnałów zatrzymała się kolumna pojazdów: Na początku dwa opancerzone wozy Sił Obrony uzbrojone w karabiny maszynowe lub działka małokalibrowe i rakiety. Pokryte zielono-szarym kamuflażem, z niewielkimi biało-czarno-czerwonymi herbami Davabel. Za nimi biały mikrobus szpitalny, dwa osobowe samochody cywilne, ciężarówka z żołnierzami i jeszcze jeden pojazd opancerzony.
Poważna sprawa, skoro przyjechali z taką świtą – pomyślał Gavein.
Z samochodów wysiadło kilku cywilów. Weszli do salonu. Dwóch uzbrojonych żołnierzy stanęło przy drzwiach.
Medvedec przywitał się.
– Senator Botta – przedstawił wysokiego, siwego.
– A to doktor Syskin z Urzędu Naukowego – wskazał na drobnego, szarego.
– Gdzie Puttkamella? W tak dobrym towarzystwie nie powinno go zabraknąć.
– Nie żartuj, Dave. Puttkamellę rozpoznali ocaleli podpalacze, zrobili samosąd… lincz.
– Generał Thomp – wskazał na trzeciego, masywnego cywila z wydatną łysiną oddającą kształtem dokładnie zasięg wojskowej czapki zwykle wciśniętej na głowę.
– Miło mi poznać – odezwał się Thomp. – Nie wygląda pan na siebie. Każdy z moich sierżantów wygląda groźniej.
– Przykro mi, że pana rozczarowałem. Chętnie bym zamienił się z którymś z pańskich sierżantów.
– Medvedec poinformował pana o wszystkim telefonicznie. Szkoda czasu. Jedźmy – powiedział Thomp.
– Wykonam jeden telefon przed odjazdem.
– Obawiam się, że nie ma czasu – odpowiedział Thomp.
Żołnierze stojący przy drzwiach zrobili krok do przodu.
– Jestem więźniem? Nie wspominał pan o czymś podobnym – zwrócił się do Medvedca.
– Proszę zadzwonić – wtrącił Botta. – Oczywiście, nie jest pan więźniem. Jedynie zależy nam na pośpiechu, bo sprawa jest bardzo ważna.
Gavein pokiwał głową i podniósł słuchawkę. Poinformował doktor Nott o swoim wyjeździe na badania.
– Będę w kontakcie z pana żoną – powiedziała. – Domyślam się, że obecnie jest osłabiona, ale podczas przygotowania do operacji wzmocni się. Proszę się nie obawiać.
– Jestem wolny. – Odłożył słuchawkę. – Czy żona jedzie ze mną?
– Niestety nie. To jest zamknięty ośrodek badawczy – odezwał się Syskin. – Rozumie pan: tajemnica wojskowa.