Port morski 0-2 okazał się gigantycznym domiskiem z długą na kilkaset metrów, ślepą ścianą z czerwonej cegły. U dołu ciągnął się rząd ponumerowanych wyjść. Wnętrze budynku – stanowiła podłużna sala wypełniona szklanymi kojcami urzędników, dziesiątkami barierek, straganami i sklepikami.
Gavein plątał się, kulejąc, w tłumie podróżnych i oczekujących rodzin. Bolały go stopy spuchnięte od długotrwałego bezruchu. Po dwudziestu minutach trafił do właściwego działu. Urzędniczka była czerwona.
Innych nie zatrudniają – pomyślał. Mylił się: ruda sprowadziła tę właściwą, czarną. Poszedł z nią do pomieszczenia katalogu.
– Kartoteka powinna być w tym pokoju. – Założyła okulary, żeby czytać napisy na metalowych szafach pod ścianami pokoju. W okularach wyglądała ładniej – mądrzej.
Powinna je stale trzymać na nosie, nie w kieszonce uniformu – pomyślał.
Odszukała właściwą teczkę.
– To transport numer 077-12-11-4 – orzekła. – Ho, ho, ho! Cztery lata kompensacji. – Podniosła oczy znad papierów. – Ale się pan zdziwi.
– Były jakieś komplikacje?
– Nie, ale lata lecą. Na pewno zmieniła się. Mogła już pana zapomnieć.
– To mój problem. Chciałbym ją zobaczyć jak najprędzej.
Urzędniczka pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Dave, mów mi Anabel, dobrze? – powiedziała. – Nie mogę znaleźć jej imienia w spisie. Ra Mahleine…?
Potwierdził skinieniem głowy.
– Nie ma. Nazwiska Throzz też nie ma. – Starannie przekopała stertę papierów. – Z całą pewnością jej tu nie ma.
– Co to znaczy?
– Wiesz, Dave, tu jest druga lista. Wyruszyły trzysta dwadzieścia cztery kobiety, dopłynęło ich dwieście trzydzieści osiem. Mieli epidemię na pokładzie.
Chwilę milczał.
– Nie uwierzę, dopóki nie ujrzę ciała – wydusił w końcu. Gardło miał zdławione, mówił z trudem.
Urzędniczka to zauważyła.
– Zgodnie z przepisami ciała powinny być zamrożone. Poza tym musi być przecież jakaś lista zmarłych! – skończył głośniej. Wszystko było lepsze niż niepewność.
– Z całą pewnością nazwisko znajdzie się na jednej lub drugiej liście – powiedziała. Uważnie studiowała kolejne wpisy. – Tu też takiej nie ma – powiedziała po chwili. – Żadnej Ra Mahleine, żadnej Mahleine, żadnej o nazwisku Throzz. To jakaś pomyłka – wzruszyła ramionami.
– Nie wyjdę stąd, póki się nie dowiem. Ale… ale to znaczy, że jest szansa, że nie umarła? – zreflektował się.
– Czy wyjeżdżała przed, czy po twoim odlocie?
Oczywiście domyślił się, do czego ona zmierza: Ra Mahleine mogła zmienić decyzję w ostatniej chwili. Dotąd ufał żonie bezgranicznie, nie dopuszczał myśli, że mogła sobie znaleźć kogoś innego. Robak wątpliwości powinien zalęgnąć się pod czaszką Gaveina – tak chciała ta dziewczyna w drucianych składanych okularach i uniformie morskich służb transportowych.
– Trzy tygodnie po moim odlocie – powiedział Gavein. Robak niepewności tył i rozrastał się. – Nie ustąpię, póki nie zobaczę każdej z przybyłych – powiedział z naciskiem.
– Słuchaj, Dave, one teraz odbywają kwarantannę. Dłuższą niż rutynowa, bo na pokładzie była epidemia. Jeśli ona tam jest, to znajdzie się sama. Może przyjedziesz drugi raz, kiedy kwarantanna dobiegnie końca? – urwała, spojrzawszy na zaciętą twarz Gaveina.
– Zaczekam tutaj. Do skutku. Tu będę sypiał – wskazał na podłogę przykrytą strzyżoną wykładziną. Nie była wiele gorsza niż wykładzina w jego pokoju, na której wylegiwał się często.
– Skoro zależy ci aż tak bardzo. Ale to potrwa.
13.
Przynajmniej nie próbowano usunąć go siłą. Czekał w pustym pokoju. Trochę siedział, trochę drzemał, czasem chodził tam i z powrotem. Sprawdził, że wszystkie szafy zamknięto na klucz.
Po paru godzinach Anabel wróciła, ciągnąc wózek z kartotekami. Gavein pomyślał, że dumne imię, wywodzące się od nazwy kraju urodzenia, nie pomoże jej, gdy przeniesie się do Ayrrah.
– Wyszukałam kartotekę rejsu twojej żony. Są tu wszystkie pasażerki – wskazała wielkie tekturowe pudło.
– A te skrzynki obok to rejsy: 077-13 i 077-11, sąsiednie.
Może w nich się zapodziała. Jest też trzecia możliwość: ona mogła nie wytrzymać nerwowo i przesiąść się na wodnopłat. Takie osoby nie figurują w tych kartotekach, ale zdołam odnaleźć pełną listę kobiet, które wyjechały. – Karmiła robaka troskami Gaveina.
– Anabel, to był kawał ciężkiej roboty.
Uśmiechnęła się. Zanim poszła, pouczyła go jeszcze, jak posługiwać się kartoteką.
Było to proste: wsuwało się kartę w szczelinę czytnika, a na monitorze pojawiał się czarno-biały portret pasażerki zrobiony przy wyjeździe z Lavath, a następnie kolejne, robione co trzy miesiące, kończąc na obecnym. Niektóre kartoteki zawierały mniej zdjęć, wówczas dane kończyła adnotacja z datą śmierci. Jakość zdjęć była niska, raster gruby.
Dziesiątki twarzy zmieniających się zbyt szybko. Brzydły, chudły lub tyły; tylko niektóre nie poddawały się upływowi czasu. Te portrety przypadkowych kobiet, zestawione chronologicznie, wymownie przedstawiały grozę podróży w czasie realnym.
Gdy dotarł do końca, za oknami panowała głęboka ciemność. Ra Mahleine nie znalazł.
Wróciła Anabel:
– Dave, my już kończymy pracę na dziś. Port jest zamykany aż do świtu.
– Nie ma jej.
– Jutro też jest dzień. Musisz gdzieś przenocować. Masz jakieś miejsce?
– Niezupełnie.
– Możesz przenocować u moich rodziców w pokoju na górze. Za trzydzieści paczek. W tym czysta pościel i kolacja, za dodatkowe trzy paczki mama zrobi śniadanie, dobrze?
Ciekawe, co jeszcze jest wliczone w te trzydzieści trzy paczki. Ale zaraz przyszła myśl: Gdy raz stąd wyjdzie, to już nigdy więcej tu nie trafi. Ten cholerny gąszcz urzędników, kojców, stanowisk. Jeśli z jakichś względów starają się zataić los Ra Mahleine, to ostrzeżeni urzędnicy będą go zwodzić fałszywymi wskazówkami, a on będzie błądził po ogromnym gmachu, aż do udręczenia i rezygnacji.
– Potrafię to docenić, Anabel, ale nie zmrużyłbym oka przez całą noc. Muszę wiedzieć! Jest obojętne, czy będę siedział tu, czy tam – i tak nie usnę. A tu mogę nadal szukać. Tyle kart jeszcze pozostało do przejrzenia.
– Ale to jest niedozwolone. Wbrew przepisom.
Wyczuł wahanie w jej głosie. Był przekonany, że Anabel kłamie. Intuicja. A jeśli nie było lepszych wskazówek niż intuicja, uwierzył intuicji.
– Poradzę sobie, Anabel, z nieżyczliwą urzędniczką. Wezwij kierowniczkę, to nagadam babie do słuchu, znam swoje prawa. To jest niedopuszczalne, żeby tak długo nie można było odnaleźć pasażerki – blefował.
– Właściwie, ja tu jestem kierowniczką – odpowiedziała. Jej ton świadczył, że blef się udał.
Gavein uśmiechał się bezradnie. Zapadło króciutkie milczenie. Przeczekał ją.
– No dobrze, zrobię to dla ciebie, Dave. Daj paszport, muszę załatwić nocną przepustkę. Nie miałeś konfliktów z prawem? – spojrzała z ukosa. – Nawet mandatów komunikacyjnych?
Pokiwał przecząco głową.
– Zaczekaj tutaj.
Wkrótce wróciła z paszportem, przepustką, kluczem magnetycznym otwierającym pokój z szafami i toaletę. Klucz nie nadawał się do innych drzwi. Przytoczyła drugi wózek z aktami. Spisała się lepiej, niż oczekiwał.
– Tu są rejsy 077-10 i 077-14. Jeśli wśród nich nie znajdziesz, to już nie wiem.
Wiedział, że jest niezadowolona z jego decyzji. Nie dbał o to. Zresztą zmyła się wkrótce. Zaczął od przejrzenia list, ale nic nie znalazł. Jedyną możliwością był błąd w nazwisku. Wprawdzie wierzył, że Ra Mahleine wypłynęła w rejs, ale robak wątpliwości miał się coraz lepiej, sprawnie drążył mózg. Podsuwał obrazy znudzonej Ra Mahleine, zawierającej znajomość z przystojnym pilotem wodnopłatowca i uciekającej razem z nim z pokładu statku. Ostatecznie, tak krótko byli małżeństwem. Właściwie, czy kiedyś ją rozumiał? Musiała myśleć zupełnie innymi kategoriami, była przecież aż o cztery lata młodsza. Jednak podróż kompensująca była jej pomysłem. Cóż, jakiś ślad musiał pozostać.