– Krótki polipeptyd – zauważył Zekhe.
– Co? – Linda nie zrozumiała tej uwagi.
– Ma tylko pięć podjednostek i dwanaście możliwości na każdą z nich, Biolodzy mają do czynienia z polimerami o bardzo wielu podjednostkach, z których każda może być aminokwasem, a tych są dziesiątki.
– Jack ma książkę, która dzieje się w trakcie czytania – oznajmiła. Wolała pewniejszy grunt. – Zostało w niej zagnieżdżonych wiele książek. Dotarł do takiej, w której mają Imiona o dwunastu członach.
– Dwanaście do dwunastej Imion Ważnych, to jest coś – mruknął Zbigen. – Żadne z Imion się nie powtarza.
– Też mam taką książkę – wtrącił Zekhe.
Książki dziejące się były popularne. Znano ich trzynaście wersji. Ludzie lubili, gdy w trakcie czytania toczyło się życie bohaterów.
– Nie lubię jej czytać. Męczy mnie – powiedziała Linda. – Żal mi cierpień tych ludzi, gdy wiem, że cierpią tylko dlatego, że mnie chciało się siąść na kanapie i podnieść okładkę.
– Będziecie coś tu zmieniać? – Zekhe zmienił temat.
– Naprawię krzesła i zbiję stół – powiedział Zbigen. – Reszta jest w porządku.
– Nie sprawicie sobie jurty? – zapytała Linda. – Coraz więcej osób tak robi. Przynajmniej ma się coś własnego. Wygląda schludniej niż mieszkanie, a poza tym jest dziełem ludzkim. Słyszałam, że wymyślono ją do uszczelniania pokojów bez szyb. Teraz rozbijają jurty również poza domami.
– Należy mieszkać w domach – stwierdziła Gail. Jej i Zbigenowi nie groziło mieszkanie bez szyb. – A poza tym jurta nie jest zdrowa. Ciągnie od ziemi…
– Można wypleść matę z wikliny albo z konopi na podłogę.
– Wy kupujecie jurtę? – spytał Zbigen.
– Linda mnie namawiała – odpowiedział Jack. – Mieliśmy za mało pieniędzy na kupno, ale starczyło na materiał i wielkie nożyce krawieckie – uśmiechnął się. – Postanowiłem więc uszyć jurtę samodzielnie. Właśnie wczoraj skroiłem brezent według zalecanej formy.
Zbigen pokiwał z uznaniem głową. On sam nie miał zdolności do rękodzieła.
85.
Był ciepły, słoneczny poranek. Słońce stało jeszcze nisko, ale już zapowiadało południowy upał. Szary piasek rozniesiony stopami plażowiczów sięgał w głąb rzadkiego, sosnowego lasku; tam zaś był chłodny i wydawał się wilgotny. Woda w jeziorze nie była zabarwiona, nie śmierdziała ani nie niosła piany. Zatrucie było bardziej wyrafinowane: niewidoczne i przez to mniej wiarygodne. Może dlatego wzdłuż plaży ustawiono tak wiele tablic zakazujących kąpieli.
Wszyscy mieli ochotę iść na plażę, ale Linda zebrała się wcześniej i wyciągnęła Zekhego, a ten wziął aparat. Rozłożyła na piasku koc i troskliwie nasączała skórę olejkiem do opalania. Miała na sobie dwuczęściowy kostium w kwiatki. Zekhe fotografował, pastwił się nad kolejnymi źdźbłami suchej trawy o wąskich liściach. Jack miał wkrótce przyprowadzić Gail i Zbigena.
Słońce wznosiło się, ale światło jeszcze nadawało się do fotografowania. Brak wiatru powodował, że ani zielska nie drgały, ani piasek nie właził w tryby aparatu.
– Lubię fotografować kobiety – powiedział kurtuazyjnie Zekhe, chociaż nie miał ochoty uwieczniać Lindy. Nie miała nadwagi, ale wydawała mu się zbyt przysadzista. – To najładniejsze obiekty. Jeśli mi pozwolisz i zarumienisz się nieco od słońca zabiorę się do fotografowania ciebie.
– Możesz już teraz. – Skierował na nią obiektyw. Linda siedziała bokiem i przez ramię uśmiechała się do obiektywu. Zwolnił migawkę raz i drugi. Czegoś brakowało w sylwetce. – Jasne, poziomej linii dzielącej plecy na pół: paska od biustonosza.
Uśmiechnięta Linda odwróciła się przodem. Biust miała niewydatny, ale nie aż tak, jak kobiety, które w ogóle biustu nie mają i wzrok przyciąga zbyt wąska klatka piersiowa; przeciwnie: był zaznaczony łagodną, miękką linią foremnej wypukłości, wyglądał ładnie, choć zbyt zaznaczały się brodawki i aureole.
Majtki też zdjęła – zauważył. Kadrował pionowo, z nieco większej odległości, aby zmieścić całą jej sylwetkę. Linda podobała mu się coraz bardziej.
– Mogę pobiegać po plaży. Będziesz miał ujęcia w ruchu, ale też ściągnij… – urwała, usiadła, przykryła biodra leżącą spódnicą i szybko założyła stanik. Od domu nadchodził Jack z Rottmanami. Z tej odległości tylko on mógł nie zauważyć, że Linda wkłada majtki.
86.
– Ozza, chodź do szoferki, jest mi nieswojo samej… Tak ciemno – z głośnika doszedł głos Hobeth.
Przestała czytać.
– Teraz nie odejdę od książki.
– Przyjdź tu, proszę… Powiem ci, co się z nimi stanie. Ozza westchnęła z udaną bezradnością, zebrała się z kanapy i wzięła książkę pod pachę.
Krzesełko obok kierowcy było niewygodne. Nieznośnie grzała spękana, choć pieczołowicie połatana derma.
– Nie możesz, potworo, wytrzymać sama – mruknęła z zadowoleniem.
– Posiedź tu trochę. Opowiedz, co oni tam robią. – Hobeth nie nawiązała walki słownej.
– Jack ma zamiar wieczorem wywołać film Zekhego. Są na nim trzy, może nawet cztery zdjęcia rozebranej Lindy.
– Ja też to czytałam – powiedziała Hobeth. – Kilka razy przerwałam akcję, przestałam czytać… żeby Zekhe mógł zrobić więcej zdjęć rozebranej Lindy. Z każdym zdjęciem uczył się jej ciała, podobała mu się bardziej. Wytrzaskał prawie całą rolkę filmu.
– A co będzie z tym filmem?
– Jack rzeczywiście go wywoła, nic nie mówiąc Zekhemu.
– To żadna przyjemność dla maniaka fotografii, kiedy ktoś inny wywołuje jego filmy.
– Bo to miała nie być przyjemność dla Zekhego. Jack nie jest głupi, tylko udaje takiego. Od dawna podejrzewał Lindę. Za te zdjęcia z zimną krwią ją zabije. Zakłuje ją nożycami krawieckimi, mało przekonująco pozorując wypadek.
– A Zekhe?
– Jeszcze nie doczytałam – powiedziała Hobeth. – Jack zamierza jego też zabić, chociaż to z Taylorem Linda dłużej romansowała.
87.
Znów prowadziła Ozza. Głosy Fnorrah nie rozległy się. Już majaczyły zabudowania Zatr. Zmierzchało, ale wszystkie okna oazy były mroczne. Nie przejechał żaden samochód. Osobliwością Zatr były trzy linie tramwajowe utrzymujące regularną komunikację na wąskich uliczkach, ale tramwaj też nie nadjechał.
Ozza zaparkowała wóz przy witrynie sklepowej. Gdy umilkł silnik, zapanowała niezmącona cisza. Wiatr zupełnie ustał, bo przecież zaszeleściłby listowiem czy rozrzuconymi papierami, lub chociaż kłapnąłby niedomkniętym oknem. Wszystko wokół – ulice, stojące samochody, nawet uliczne drzewa zaścielała warstwa rudego pyłu.
Pył uciszył miasto, jak dźwiękochłonna wykładzina – pomyślała Ozza. – Trzeba ruszyć stare gnaty – powiedziała.
– Prawie mi macica wyskoczyła od tych wybojów – mruknęła Hobeth. – Muszę się wysikać.
– Na co ci macica w twoim wieku?
– Przyzwyczaiłam się do niej. – Rozzłoszczona Hobeth poszła do toalety. Ozza powoli schodziła po szczeblach drabinki. Sił brakowało. Nie wyglądała źle, gdyż trzymała się prosto i była szczupła, to znaczy wychudzona.
Przytrzymała się drzwiczek, żeby rozhulałe gwałtownymi ruchami serce wróciło na swe zwykłe miejsce pod obojczykiem. Rudy osad na chodniku i ulicy to nie pył, lecz warstwa przypominająca zaschłe błoto. Może mżawka zestaliła pyl przyniesiony wiatrem.
Dołączyła do niej Hobeth. Szła o lasce.
– Słyszałam, że coś chlupnęło w kiblu – powiedziała Ozza.
– To pewnie twoja macica, potworo?
– Siedzi sobie, gdzie trzeba – Hobeth chciała się poklepać po brzuchu wolną ręką, ale złapała się za bok, uderzona ostrym bólem.
Nie usunięto wraku samochodu rozbitego o skrzywiony słup uliczny; szkło walało się wokół stłuczonej witryny sklepu.
Weszły do środka. Na posadzce w różnych pozach tkwiło kilkoro ludzi, kasjerka opierała czoło o kasę.
Ozza zadrżała ze zdenerwowania. Była pewna siebie, skłonna do dręczenia słownego Hobeth, ale tylko, gdy nie było bezpośredniego niebezpieczeństwa. Hobeth zachowała się bardziej zdecydowanie. Podeszła do kasy i laską pchnęła leżącą. Ciało odchyliło się do tyłu i zatrzymało na oparciu krzesła, wystawiając do góry straszną, sinoczarną twarz z rozdziawionymi ustami o smolistych wargach i wybałuszonych, czerwonych gałkach oczu pokrytych siateczką czarnych żyłek.