5.
Następnie skierowano go do mikrobusu zaparkowanego przed budynkiem dworca lotniczego. Zaczekali jeszcze na kilku innych podróżnych i wóz ruszył.
Zaraz za lotniskiem wjechali między ciągnące się dziesiątkami kilometrów zabudowania Davabel.
Małe domy drewniane, parterowe lub piętrowe z przylepionymi maleńkimi ogródkami. Nietrwałe i niepozorne. Co jakiś czas trafiały się zgrupowania wyższych, kilkupiętrowych kamienic mieszczących regionalne urzędy, szpital, może bank, może większy sklep.
Lavath pokrywały ciągnące się kilometrami, wielopiętrowe, betonowe wieżowce. Piętrzyły się jak skalne masywy, wycinając wąwozy szerokości setek metrów. Na dnie wąwozów wąskie, asfaltowane ulice i wydeptana przez przechodniów szachownica ścieżek na rozległych trawnikach. Surowy klimat zmuszał do komasowania zabudowań. Polepszało to izolację cieplną. Budynki Davabel wydawały się mizerne, brakowało im stosownej masywności.
Wspomniał o tym kierowcy.
– Mamy przejrzysty układ topograficzny. Ulice idą z północy na południe, aleje z zachodu na wschód.
– To tak samo jak u nas – uciął Gavein. Nadal czuł się mieszkańcem Lavath. – Tyle, że u nas są rozmieszczone znacznie rzadziej. Jeśli zdarzy się idąca z północnego zachodu na południowy wschód, nazywa się promenada, a z północnego wschodu na południowy zachód jest corso. Noszą kolejne numery. Jasne to i logiczne.
– No tak – mruknął szofer. – Corsa i promenady też są u nas.
– Jesteś już z Davabel, Dave – zauważył urzędnik siedzący obok kierowcy. – „U nas”, to znaczy w Davabel, nie w Lavath – dodał po chwili. – W Ayrrah podobno jest tak samo. Wkrótce się tam przeniosę. – Urzędnik wyglądał staro: siwe skronie, wory pod oczyma. Z trójką w paszporcie, ale z perspektywą rychłego wyjazdu do Ayrrah w charakterze pogardzanego obywatela.
Jeśli dożyję jego wieku, będę wyglądał tak samo – pomyślał Gavein. – Myślę, że i w Llanaig porządek ulic jest ten sam. Zmiana doprowadziłaby do niepotrzebnego chaosu – dodał na głos.
Zapadł mrok, w oknach zapalały się światła. Miasto okrywała warstwa świeżo spadłego śniegu. Żółte okna w połączeniu z ciemniejącą niebieskością śniegu dodawały domkom ciepła i przytulności. Na skrzyżowaniach mijali jednakowe wielkie tablice z rzędami białych cyfr na czarnym tle i napisami: „Ulica” lub „Aleja”. Kierowca nie czytał ich, lecz odliczał kolejne skrzyżowania. Gdy się mylił, urzędnik żartował z niego.
Właściwie powinny mi się podobać te domki – pomyślał Gavein. – Przecież Davabel budowali ludzie przybywający z Lavath, więc wyrośli wśród gigantycznych bunkrów mieszkalnych. Zresztą domki, jak domki – wzruszył ramionami. – Wyglądają tandetnie.
Kierowca skręcił we właściwą ulicę. Gavein odczytał: Aleja 5665. Zaparkował po dziesięciu minutach przy narożnym domku oznaczonym numerem 5665-5454-A.
– Dostał pan apartament w centrum Davabel. Zaledwie czterysta pięćdziesiąt cztery ulice i sześćset sześćdziesiąt sześć alej od centrum – zarechotał kierowca.
– Przecież nikt nie chodzi pieszo – mruknął urzędnik. – Ułatwimy panu załatwienie kredytu na samochód. Należy go mieć. To część życia.
Wysiedli. Lodową skorupę na chodniku przykryła cienka warstwa świeżo spadłego śniegu.
Można pysk rozbić – pomyślał, z trudem utrzymując równowagę. – U nas posypaliby piaskiem albo solą.
6.
Otworzyła im tęgawa kobieta w kretonowej podomce. Włosy owinęła chustką w groszki, ukrywając nią świeżo umyte, jeszcze mokre włosy. W kuchni kręcił się jej prawie dorosły syn z grzebieniem rudych włosów usztywnionych lakierem. Przed lustrem przymierzał czarną skórzaną kurtkę haftowaną w trupie czaszki. Z góry dochodził płacz niemowlęcia.
– Pani Eisler? – spytał urzędnik.
Kobieta cofnęła się, zgarniając na piersiach podomkę.
– Tak… tak… proszę… proszę… Czekamy już od południa – zagdakała. Wtłoczyła się w ortalionową kurtkę syna. Na piętro szło się po drewnianych zewnętrznych schodach, z tyłu budynku.
Skromny apartament składał się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki. Małe okna wpuszczały niewiele światła. Podłogę przykryto wykładziną o bardzo długim włosie. Wokół żadnych mebli, tylko zrolowany dmuchany materac.
– Jedno z najtańszych ogłoszeń prasowych, a lokalizacja niezła i spory apartament – powiedział urzędnik. – Ile pani chce za miesiąc? – zwrócił się do kobiety.
– Trzysta osiemnaście paczek. A jeśli będzie odpowiadać moja kuchnia, Dave, to jeszcze sześćdziesiąt cztery za obiady – powiedziała. O nazwisku przyszłego lokatora powiadomiono ją już wcześniej.
Kwotę usłyszał Gavein jeszcze na lotnisku. Czekali teraz na jego decyzję.
– A inne warunki?
– Tak, jak wszędzie – powiedziała szybko. – Za pierwszy i ostatni miesiąc płatne od razu. Potem za kolejne z góry. Gaz, prąd i ogrzewanie wliczone w cenę.
– Dobrze. – Wyciągnął zwitek banknotów.
– Nosi pan aż tyle gotówki? – urzędnik świsnął przez zęby. – Do banku z tym! Po co kusić los?
Kobieta zerkała na banknoty i potakiwała w milczeniu. W pokoju było zbyt gorąco, duszno. Gavein zdjął kurtkę; pod spodem miał drugą, szarą, półwojskowego kroju.
– Przecież nie ma na czym usiąść – zdziwił się.
– Siada się na dywanie – zauważył urzędnik. – Nakrycia są tekturowe, jednorazowe.
– My z mężem też nie mogliśmy się przyzwyczaić – powiedziała kobieta – i kupiliśmy wiele mebli. Krzesła do jadalni… i w ogóle.
– Ale to jest pusty pokój…
– Tak, myślę, że trzeba by przeprowadzać dłuższe zajęcia adaptacyjne dla nowo przybyłych – powiedział urzędnik. – Ale dłuższy pobyt na lotnisku to wyższy rachunek. Długo spłacałby pan kredyt. I tak hotel adaptacyjny kosztuje. Może pan przecież kupić jakieś meble. Ale są droższe niż w Lavath, znacznie droższe.
– Potrzebne rzeczy to: samochód, telefon, telewizor też… wytworne ubranie mniej, a meble najmniej. Tu nikt nie wkłada zbyt wiele wysiłku, aby pięknie się ubierać. – Kobieta spróbowała przeprowadzić skróconą procedurę adaptacyjną.
– W Lavath nie noszą droższych ciuchów niż tu. Ale noszą je… odpowiednio… – zaczął Gavein, niemal od razu zauważając swoją niezręczność.
– To znaczy?
– Ja wiem. Odpowiednio do okazji.
Kobieta ściślej zacisnęła kurtkę dłonią.
– Podoba mi się ten apartament – powiedział, przerywając milczenie. W rzeczywistości uważał, że mieszkanie jest ciasne i zaniedbane, ale nie stać go było na droższe. Ściany brudnawe, przynajmniej białe – to rozjaśniało pomieszczenia. Lakier na framugach odprysnął w wielu miejscach.
– Mamy jeszcze jeden, podobny, na parterze i drugi w suterenie – dodała.
– Ten jest wystarczający.
– Mów mi Edda. Za godzinę będzie obiad. Poznasz męża i innych lokatorów. Wszyscy jedzą z nami.
7.
W lekkich, sportowych butach o mało nie wybił zębów na lodowej tafli podwórka. Zakołatał do gospodarzy. Formalność, drzwi nie zamknięto, a przez szybę widać było gościa. Inni już czekali na niego przy stole, był przecież atrakcją wieczoru.
Leo Eisler, C, mniejszy i szczuplejszy od Eddy, choć rudy jak i ona. Gdy schylał głowę nad talerzem, w świetle żarówki przebłyskiwało jego ciemię pokryte piegami.
Haifan Tonescu, S, i jego żona Gundula, także S, oboje pewni siebie i głośni, byli tu oczywiście najważniejsi. Wynajmowali najlepszy apartament na parterze: z klimatyzacją i własnym ogródkiem. Pomiędzy nimi siedziały ich dwa nieznośne bachory, jak na ironię wściekle rude. Z regularnością zegarka starszy dźgał młodszego palcem, a następnie wykrzywiał się do niego. Gdy tylko rodzice byli zajęci czym innym, młodszy z zemsty nabierał brudnawą rączką twarożek i wcierał go w spodnie starszego. Wtedy następowało nadprogramowe szczypnięcie i wrzask.
Była jeszcze Hilgret, P, niepozorna, szara jak myszka i równie małomówna. Wynajmowała jeden pokój.