76.
Dzień przenosin nadszedł bardzo szybko. Spig wbrew obietnicy danej Wialicowi wydzwaniał do wielu kompanii przewozowych. – W końcu i tak okazało się, że „Emigrant” daje najmniej niewygodne warunki.
Bolyowie nie próbowali niczego odsprzedawać, gdyż zawarte umowy kredytowe jasno stanowiły, że w razie rezygnacji lub próby zwrócenia przedmiotu, pozostaje on własnością sprzedawcy, a wpłacona kwota przepada.
Dwie ogromne, czerwone naczepy podciągnięto pod ich dom. Spig i Suzi mozolnie przenosili mebel za meblem. Wialic pomagał im taszczyć co większe sztuki. Zwykle wynajmowano do tego celu ekipę tragarzy, ale Bolyowie po ostatnich zakupach pozostali bez gotówki i musieli radzić sobie sami. Wialica opłacili dwiema skrzynkami piwa wstawionymi do szoferki ciągnika.
Wkrótce ujawniły się minusy tragarzy amatorów: Gary i Spig musieli przenosić we dwóch meble, które ładowaliby czterej mężczyźni. Spig sapał ciężko. Twarz miał czerwoną, gorącą i spoconą. Jego ruchy przypominały desperacką szamotaninę: były gwałtowne, kanciaste. Suzi bardziej pchała przemieszczane klamoty, niż je unosiła.
Wreszcie stało się. Komoda Bolyów z rozmachem uderzyła w drewnianą framugę, posypał się tynk, a fornir odkleił się z trzaskiem. Spig z bólem w sercu pogładził zraniony mebel.
– Dobierzesz brąz i pokryjesz akwarelą. Nie będzie widać – pocieszył go Gary. – W Tolz połowa mieszkańców ma poobijane meble.
Spig znieruchomiał z rozdziawionymi ustami.
– No, bo przywieźli je z Mougarrie.
– Aha… ha! ha! ha! – zagdakał.
Komoda była ledwie wstępem. Masywny stół z jadalni palnął we wrota pojemnika, aż odpadł z nich czerwony lakier. Spig rozpaczał nad pokancerowanym meblem.
– Stół to pryszcz – zgasił go Gary. – Jak się wrota nie domkną, to „Emigrant” obciąży cię za uszkodzenie.
Przerażony Spig zamrugał okrągłymi oczkami gryzonia. Gary przesadził, ale chciał uniknąć gderań. Wziął młotek i wyklepał wgiętą blachę. Sypnęło się więcej farby.
Z wielkiego kredensu odpadły oszklone drzwiczki i stłukła się szybka. I tak cudem przetaszczyli gigantycznego grata. Wrota obydwóch kontenerów zostały wgięte w kilku miejscach. Próby wyklepania blachy niewiele pomogły.
Amido zgrabnie wtaczał się w mroczną czeluść pojemnika. Zmęczony Spig nie dał jednak rady długo kontrolować nerwów. Napięcie zmusiło go do fałszywego skrętu kierownicy. Głuche uderzenie rozbiło prawy reflektor i kierunkowskaz oraz zgięło błotnik. Ostra szpila przeszyła rozmiękłe serce Spiga: amido już nie będzie tak piękny jak nowy. W jego głowie zalęgła się zdradziecka myśl o zwrocie i kupnie innego wozu.
Gary latarką oświetlił rozbity błotnik.
– Zmienisz jedną blachę i będzie w porządku – pocieszył. – Dobrze, że nie uszkodziłeś kontenera.
Reszta załadunku przebiegła spokojniej.
– Wieziesz puste puszki po piwie?
– Też są coś warte. Może w Tolz jest wyższa cena skupu…? „Emigrantowi” płacę od kontenera… To co? Ma jechać pusty…?
– Gazet nie bierz. W Tolz nie skupują makulatury.
77.
Słońce chyliło się ku zachodowi. Był przyjemny, słoneczny wieczór po wspaniałym dniu. Od wschodu niebo powoli nabierało głębszego błękitu. Na jego tle widniał eksplodujący śmigłowiec z eskadry Thompa. Wczoraj wieczór jeszcze płonął, dzisiaj – chyba już od rana – eksplodował Gavein oparty o framugę przypatrywał się, jak odrywają się kawałki blach, otaczając go chmurą fragmentów, zaś potężniejący bąbel wybuchającej benzyny formuje żółto-czerwoną kulę. Sądząc po szybkości eksplozji, pilot wzniósł maszynę na wysokość dalece przewyższającą sekundową. Nie udzielono mu pomocy – żaden inny statek powietrzny nie zbliżył się do nieszczęsnego śmigłowca w ciągu tych dni. Gavein był przekonany, że eksperci w Siłach Lotniczych skrupulatnie wyliczyli nieprawdopodobieństwo pomocy. Podniesienie maszyny na tak wysoki pułap było błędem pilota, a może wynikiem mimowolnego ruchu ręki opartej na drążku sterowym. Maszyny wojskowe nie mogły wznosić się na dużą wysokość, gdyż nagrzewająca się konstrukcja powodowała wybuch paliwa lub amunicji. W tym helikopterze eksplodował silnik, a paliwo rozrywające rurki instalacji przeniosło płomień do zbiornika paliwa. Gavein zastanawiał się, czy trwa jeszcze rozciągnięta na godziny agonia załogi śmigłowca. Jeśli wznieśli się powyżej wysokości sekundowej, to ich umieranie mogło trwać jeszcze dni.
Ra Mahleine przewijała na kłębek motek włóczki trzymanej przez Lorraine. Rozmawiały z ożywieniem. Ra Mahleine odwróciła się w fotelu i powiedziała do niego:
– Nie czytasz? Lorraine odgrzeje obiad, tylko skończymy zwijać. Już jest gotowy.
Nie czuł głodu. Stał i przypatrywał się.
Ra Mahleine odebrała to jako niezadowolenie.
– Wiesz, zrobiłyśmy eksperyment: nie przerywałyśmy ci, żeby sprawdzić, czy znowu będę cierpieć.
– No i jaki wynik?
– I wyobraź sobie: nic a nic mi nie dolegało – ciągnęła po chwili milczenia, niezbędnej, aby zrobić lepsze wrażenie. – Te wszystkie godziny upłynęły, jak jedna chwila, Teraz mogę określić ogólnie: siedziałam, opalałam się, robiłam na drutach, gotowałam obiad… ale szczegóły uciekły z pamięci.
– Ja też tak to odebrałam – włączyła się Lorraine. – Bez szczegółów… Siedziałam i robiłam to lub tamto. Ale nie pamiętam nic konkretnego.
– Znowu gniecie mnie Czerwona Łapa – jęknęła Ra Mahleine.
Zauważył, że zbladła.
– To mam się wynieść, żebyś lepiej się poczuła?
– Teraz musisz zjeść, żeby mieć siłę, ale czytaj, czytaj jak najwięcej. Kocham cię bardzo, ale musisz czytać – kontynuowała, widząc jego zakłopotanie. – Wiesz, gdy czytasz, moja choroba nie postępuje. Czytanie wzbudza nadzieję.
– Co będzie, jak skończę tę książkę? Co wtedy powstrzyma Czerwoną Łapę? – Oboje doskonale wiedzieli, że Ra Mahleine ma raka, ale unikali tej nazwy.
Połknęła tabletki przyniesione przez Lorraine.
– Wolę nie myśleć. Ale masz czytać, bo to pomaga.
W pośpiechu pochłonął obiad i wrócił do lektury. Uważał, że to ułuda, ale w inny sposób nie potrafił jej pomóc.
78.
Tym razem droga przebiegała normalnie. Bez emocji. Czarne kleksy kurczyły się lub pęczniały, stale jednak z dala od szlaku.
Daphne, rozciągnięta na kozetce za fotelami, sięgnęła po Gniazdo światów, książkę w oprawie wytłoczonej w kolorowe kamyczki. Popijała napar z ziółek. W tak spokojny dzień mogła poświęcić się wyłącznie czytaniu. Gary lubił prowadzić, będzie kierował przez długi czas. Podczas niepewnej pogody oboje nie schodzili z foteli kierowców: jedno prowadziło, a drugie dodawało ducha swą obecnością. Dziś nie było to potrzebne.
Daphne pociągnęła łyk ze szklanki z grubego, mętnego szkła. Od tej goryczy cierpły dziąsła. Znalazła udający zakładkę zniszczony blankiet czekowy. Lubiła Jaspersa, głównego bohatera książki. Był sympatyczniejszy i, według opisu, dużo przystojniejszy niż Gary.