– Pierwszy raz w życiu forsa łaskocze mnie w jaja.
– Możesz sobie jeszcze forsą tyłek podetrzeć. Też będzie nowość – mruknął Saalstein. Gorzej radził sobie z upakowywaniem pieniędzy pod uniform.
– Dobra myśl – Gavein rozpiął kombinezon i przepchał banknoty do tyłu. Zmieściło się ich jeszcze sporo.
– Wolisz być dupiasty niż cycaty i brzuchaty? – rzucił Saalstein.
– Urosła mi kompromisowa środkowa pierś – Gavein poklepał się po warstwie banknotów pod kurtką. Pomógł Saalsteinowi zapiąć wypchany kombinezon. Był już najwyższy czas do ucieczki. Mocne wstrząsy nadchodziły seria za serią.
Gavein uderzeniem barku otworzył drzwi ewakuacyjne. Stalowy warkocz schodów awaryjnych wisiał swobodnie. Większość wsporników była zerwana. Na ich poziomie schody zwisały luźno, o metr od ściany budynku, a pięterko – mały pomost, był przynajmniej półtora metra niżej.
56.
Gavein cofnął się do wnętrza.
– No i co będzie?
– Jest druga taka sama.
Wychylił się: druga klatka schodowa leżała skręcona na kupie gruzów.
Dziedziniec Urzędu wyglądał, jakby go zryły gigantyczne krety – zawalony betonowymi płytami i drobniejszym gruzem. Z nieba nieustannie padały większe lub mniejsze kamienie. Leciały, sycząc. Ktoś w białym płaszczu leżał nieruchomo.
W oddali niebo było jasne, odległe domy w Davabel oświetlało słońce, ale nad UN-em ciemniała fioletowo-brunatna, cuchnąca chmura.
– Słuchaj, Saalstein. Na tym piętrze są tylko dwie klatki awaryjne?
– Dwie.
– To druga leży sobie grzecznie na dziedzińcu. Saalstein zmełł pod nosem przekleństwo.
– Co robimy? – zapytał.
– Skaczemy. Metr w dal, półtora metra wzniż…
– Nie skoczę. Nie dam rady z tą ręką.
– Masz lepszy pomysł?
– Cienko mi tam na zewnątrz wygląda. To coś gorszego niż trzęsienie ziemi.
– Widzę przecież! Rodzi się wulkan.
– Jeśli z tej szczeliny, to po nas.
– Na razie nie podeszliśmy do niej – zauważył Gavein. – Tu nie ma na co czekać. Nikt po nas nie przyleci.
– Wręcz przeciwnie – mruknął Saalstein.
– Ja skaczę pierwszy, ty po mnie. Spróbuję cię przytrzymać.
Gavein skoncentrował się. Skok nie był trudny, tyle że nie można było chybić. Spadając z trzeciego piętra, połamałby nogi.
Trafił i złapał za pręty balustrady, żeby nie stoczyć się dalej po schodach. Uderzył boleśnie kolanem.
Konstrukcja klatki schodowej trzymająca się na jednym lub dwóch wspornikach u góry budynku, zaczęła drgać jak gigantyczna sprężyna. Metr w dół, metr w górę. Gavein trzymał się kurczowo; plastycznie wyobrażał sobie, jak ostatnia kotwa trzymająca całą konstrukcję, obluzowuje się i lada chwila wszystko runie.
Nie tym razem: drgania słabły.
– Teraz twoja kolej, Saalstein. Spróbuję zamortyzować twój skok.
– Boję się, jak cholera – powiedział Saalstein. – O tę rękę się boję – dodał.
Zaraz potem skoczył w ramiona Gaveina, niestety, trafiając lewym ramieniem w pręt. Ryknął jak zwierzę i jęczał, póki drgania konstrukcji nie ustały.
– Teraz to po ręce – syknął, gdy odzyskał mowę. – Musiało mi urwać nerw.
– Nie chrzań, Saalstein – powiedział Gavein. – Uciekajmy stąd, bo zlecimy z tym wszystkim. Jak będziesz martwy, to ręka przyda ci się tylko do ładnego ułożenia w trumnie.
Jakby na potwierdzenie jego słów, konstrukcja jęknęła, trafiona bombą wulkaniczną. Ostrożnie, ale w miarę szybko, zaczęli schodzić. Akompaniament wybuchów i syków nasilał się. Od strony morza jaśniała ruda łuna. Właśnie stamtąd nadlatywały bomby.
Klatka schodowa wisiała w powietrzu, nie sięgała gruntu. Schody kończyły się dwa i pół metra nad ziemią.
– Ja pierwszy – zakomenderował Gavein.
Wybrał równe miejsce i skoczył, przewracając się i parę razy przetaczając na bok. Miał nadzieję, że w ten sposób zamortyzuje upadek. Mimo to upadł twardo i boleśnie. Szpitalne trzewiki nie nadawały się do akrobacji. Pod wpływem skoku cała konstrukcja jęknęła i wpadła w drgania. Utykając, pokracznie uskoczył spod zasięgu schodów. Kotwa wytrzymała.
Gdy drgania ustały, Saalstein skoczył ciężko, na obie stopy. Próbował ustać; obawiał się o kontuzjowane ramię. Trafił na równą płytę betonową, aż stęknął z bólu.
– Chyba mi flaki wyszły dołem – burknął. – Aż coś w środku trachnęło. Kręgosłup też.
– Trzeba było upaść jak ja. I tak ci urwało nerw, więc rękę masz załatwioną, a tak na dodatek masz przepuklinę.
Starali się jak najszybciej wyjść spod zasięgu padających kamieni. Gavein utykał, Saalstein stąpał przesadnie ostrożnie, zdrową ręką przytrzymując ramię na temblaku, bądź sprawdzając, czy wnętrzności jeszcze siedzą w brzuchu.
Teren był nachylony. Ostatnie trzęsienie ziemi spowodowało wypiętrzenie gruntu w pobliżu szczeliny. Musieli wspiąć się, aby opuścić teren UN-u.
Minęli leżącą postać w białym kitlu. Przypominała białą ćmę z rozpostartymi skrzydłami. Aurelia wypadła z okna podczas wstrząsów. Jej głowę otaczała ciemna plama krwi.
57.
Od strony morza nadal jaśniała łuna. Pobłyskiwała i rozbrzmiewała hukiem detonacji. Stożka wulkanu nie było widać – może się jeszcze nie uformował. Kamienie padały gęsto, niektóre pękały w powietrzu na części. Na ziemi syczały i parowały. Gavein oberwał w plecy, ale banknoty wytłumiły uderzenie.
Łatwo przebyli częściowo zasypaną szczelinę, której brzeg formował skarpę. Za to wspinanie się w stromej, sypkiej ziemi okazało się uciążliwe. Zmęczony Saalstein ciężko sapał.
Już niemal na szczycie skarpy Gavein zauważył nadlatujący śmigłowiec.
– Trzeba mu jakoś dać do zrozumienia, że tu jesteśmy. Żeby nas zabrali.
– Nie śpiesz się z tym, Throzz. Lepiej przykucnijmy, może nas nie zauważą. Tu tak darń wystaje… Będziemy jak pod dachem.
Gavein był zdumiony.
– Lepiej czekaj i obserwuj.
Maszyna zawisła nad ruinami UN-u. Potem okrążyła słup ognia i pióropusz dymu z wulkanu.
Śmigłowiec trzymał się niskiego pułapu, żeby uniknąć spowolnienia czasu, teraz leciał prawie na poziomie dachów. Nagle linia białych punkcików poleciała od śmigłowca ku ziemi. Strzałów nie było słychać, ginęły w huku eksplozji wulkanicznych.
– Co on robi?!
– Generał Thomp działa. Może zobaczyli zwłoki Aurelii albo jakieś inne.
Ale ze mnie głupek – pomyślał Gavein. Przypomniał robie dziwaczne wypowiedzi, gdy go usypiali.
Nad ich głowami przemknęła eskadra ciężkich bojowych śmigłowców uzbrojonych w kierowane bomby i rakiety. Maszyny również trzymały się wysokości realnej, huk ich wirników dał się słyszeć pomimo wulkanu.
Pod zwisającym płatem darni uciekinierzy byli niewidoczni z góry. Eskadra przeprowadziła wzorowy atak, dokładnie bombardując i ostrzeliwując rakietami ruiny Urzędu Naukowego. Po wykonaniu zadania śmigłowce uformowały szyk, zakręciły nad oceanem i zawróciły ku Davabel. Tamten pierwszy śmigłowiec stale krążył, prawdopodobnie kierując ogniem.
Ponad nimi przemknęła druga eskadra, potem trzecia, czwarta i piąta. Wszystkie po kolei bombardowały teren. Śmigłowiec rozpoznawczy też ostrzeliwał wybrane cele.
– Ciekawe, czy to sam Thomp siedzi w tej maszynie?
– Bardzo możliwe. To w jego stylu. Lubi brać osobisty udział w zaplanowanych przez siebie akcjach. Throzz, strąć ten śmigłowiec!
– Gdybym potrafił…
– To co z ciebie za Śmierć?
– Przynajmniej nie mam wyrzutów sumienia z powodu tego szmalu – Gavein poklepał się po brzuchu.
– Przestał cię drapać?
– Nie może drapać, przesunąłem go do tyłu, a na tyłku mam skórę jak nosorożec. Rozumiesz: lata pracy za biurkiem… – urwał. Od strony Davabel nadlatywały kolejne eskadry. Metodycznie kontynuowały niszczenie.
– To te same śmigłowce, co poprzednio. Poznałem po oznaczeniach. Uzupełniły amunicję i paliwo i znowu do roboty.
– Thomp to systematyczny facet.