– W ogóle to tu jest duszno. Pokój jest taki mały, a ty jeszcze tak wciągasz powietrze, że nic dla mnie nie zostaje. Nie mam czym oddychać przez ciebie! – wybuchnęła, łagodnie wyrywając się, ale nie za mocno, żeby przypadkiem jej nie puścił.
Zaczął ją pieścić, pomimo, że z początku jeszcze się boczyła na niego. Wymówki Ra Mahleine zaczynały się zawsze na serio.
– Czego najbardziej u mnie nie lubisz? – zapytał. Lekko ugryzł ją w delikatny płatek uszka. Gdy włosy rozsypywały się na boki, okazywało się, że Ra Mahleine ma odstające uszy. Nie chciał za bardzo się rozpędzać, bo z karty chorobowej żony wynikało, że aby ponownie stać się normalną kobietą, Ra Mahleine musi poddać się operacji.
– Najbardziej nie lubię, kiedy wrzucasz sobie do ust orzeszki ziemne. Nie można oglądać telewizji, bo cała kanapa podskakuje – odpowiedziała bez chwili wahania. Zaraz zmieniła temat, zorientowała się. Zaczęła opowiadać o krwotokach: powtarzają się od pamiętnego pobicia na statku więziennym, ale obecnie coraz rzadziej, więc wszystko wraca do normy.
Dopiero teraz skojarzył telefon Anabel z terminem odebrania przesyłki z kartoteką medyczną Ra Mahleine.
Cholerna suka czeka jak sęp – pomyślał. – Chciała ją dobić na koniec.
27.
Wdowa po Maksie, Helga Hoffard, wprowadziła się do pokoju po Hilgret. Milcząca, trupioblada toczyła błędnym, przymglonym wzrokiem; zażywała końskie dawki leków psychotropowych. Często zapominała o posiłkach, wtedy Edda wysyłała po nią Laillę.
Odszkodowanie wystarczyło Eddzie na podwyższenie domu nad jadalnią o dodatkowe piętro. Mimo, że za wynajęcie nowego apartamentu zażądała czterystu czterdziestu paczek, wkrótce znalazł się chętny: pracownik lokalnego urzędu imigracyjnego. Edda powiedziała, że lokator nazywa się Ian, a jego żona, Philliya.
Ogólne przedstawianie się nastąpiło przy obiedzie. Ra Mahleine wdziała na siebie kolorowy sweter, który właśnie skończyła robić na drutach. Inni wyglądali szaro i ponuro: Helga w żałobie, Edda nieobecna duchem, znudzony Haigh z oklapłym grzebieniem, strapiony Gavein oraz Hougassianowie, którzy ponownie wysłali córkę do szpitala, ponieważ w ranach Lailli wywiązało się miejscowe zakażenie wykluczające przeszczep.
Ian był niskim, szerokim, kanciastym mężczyzną około sześćdziesiątki z mocno przerzedzonymi włosami. Gavein zaraz przypomniał sobie, skąd go zna. Żona Iana była wyższa od niego, w okularach, o krótkich kręconych włosach, przesadnie ożywiona i rozmowna. Oboje mieli rude, farbowane na czarno włosy z pozostawionym przepisowym pasem.
– Ian Yacrod Hanning – przedstawił się. Choć miał się przenieść do Ayrrah dopiero za kilka lat, tamtejszym zwyczajem wymienił swoje Ważne Imię. Yacrod było z grupy Imion Człowieka.
– Phylliya Yacrodda – przedstawił żonę i oboje usiedli.
– Dużo tu białych! – Rozejrzał się wokół. Nie było to zręczne rozpoczęcie znajomości, przecież Hougassianowie wtłoczyli się w swoje najelegantsze łachy, Fatima nawet zawinęła pracochłonny turban.
– Za to takich czerwonych jeszcze nie było! – palnął Haifan. Haigh ostentacyjnie wsadził palec do nosa.
Ostatecznie, to ten stół jest kuriozalny, a Ian normalny – pomyślał Gavein. – Z pewnością, w całym Davabel było ledwie kilka domów, w których jadano przy jednym stole z białymi. A ci tylko przekręcili imię Ra Mahleine, bo wszystkim przekręcają. Ostatecznie, Magdalena, Magda, też brzmi ładnie, a ze mnie zrobili Davida.
Trwało ciężkawe milczenie. Haigh z lubością zagłębiał palec wskazujący w rozciągniętych nozdrzach. Było to trudne do zniesienia.
Sytuację poprawiła Edda, wnosząc dymiącą pastę. Zmusiło to Haigha do zajęcia się posiłkiem.
– Skądś pana pamiętam. – łan otarł usta serwetką. – Chyba gdzieś się widzieliśmy. – Chwilę się zastanawiał.
Gavein doskonale pamiętał, ale nie miał ochoty mu przypominać. – Dave, oczywiście, Dave… Załatwiał pan papiery dla dziewczyny, która nazywała się jak kot.
– Tak, to prawda.
– Oczywiście, pani Dave Throzz? – zwrócił się do Ra Mahleine, która rzeczywiście prychnęła jak kotka, rzucając oczyma złoty błysk. Oznaczało to, że jest zirytowana. Jeśli ten błysk był widoczny pomimo szkieł okularów, było wiadomo, że jest wściekła.
Do Iana dotarło, że wzbudził niechęć siedzących przy stole, obecnie usiłował zatrzeć złe wrażenie.
– Doskonale cię rozumiem, Dave. Gdybym w życiu znalazł tak cudowny płatek śniegu, to strzegłbym go jak źrenicy oka – stwierdził ryzykownie, bo zbyt szczerze.
– Chyba byś wsadził go do lodówki – syknęła Philliya.
– Kiedyś zaprosiłem was na obiad, a tymczasem zostaliśmy sąsiadami – zauważył. Starał się być maksymalnie ugrzeczniony.
Philliya postanowiła udaremnić te starania.
– Czy wolno ci mówić: Dave?
Gavein skinął głową.
– A więc Dave, podobno czarni pachną, czerwoni nie mają zapachu, a biali śmierdzą. Powiedz, jak jest naprawdę. Rozumiesz: chodzi mi o zapach ciała.
Atak był precyzyjny, ponieważ Edda i Haigh byli rudzi, Gavein nie chciał żadnego z nich urazić.
– Ależ oczywiście – odparł. – I natychmiast zmieniają zapach po przeprowadzce z Davabel do Ayrrah.
– Weźmiemy pizzę na górę – szepnął do żony.
– Daj spokój. Tu leci cyrk na żywo, to lepsze niż program telewizyjny. Siedzimy i oglądamy.
– Ian mówi, że da się to wyczuć u tych, co świeżo przybyli do Davabel. Potem uczą się używać specjalnych mocnych dezodorantów dla białych, Ian dysponuje opracowaniami, w których są szczegółowe porady. Prawda, Ian? – spojrzała na męża. – Podobno białe kobiety miesiączkują inaczej i przez to szczególnie cuchną – wyjaśniała dalej.
Fatima zbladła, co podkreśliło wypryski na jej skórze. Massmoudieh zerkał bezradnie wokoło.
– To czerwoni śmierdzą – zauważył Haigh, poprawiając dłonią usztywniony białkiem z jajka, ogniście rudy grzebień. – Ja, na przykład, cuchnę jak skunks, jeśli nie wydłubię sobie wszystkiego z nosa. To w nosie mi cuchnie. – Wsadził tam palec, wydłubał nieco i ulepił kulkę, którą wystrzelił w kierunku nakrycia Phyllyi. Ra Mahleine zachichotała. Haigh wydobył następny pocisk. Tym razem, przypadkiem, trafił w gazetę Haifana.
– Właściwie powinno się trzymać białych osobno – Philliya atakowała resztką sił, gdyż trzeci pocisk wylądował na krawędzi jej talerza.
– Muszę pozbyć się zapachu ciała – wyjaśnił grzecznie Haigh.
Niestety, prowadzony przez niego ostrzał nie ustawał, więc wszyscy byli zmuszeni zrezygnować z reszty obiadu.
28.
Gdy potem Ra Mahleine odgrzewała porcję pizzy dla nich obojga, o mało nie zrzuciła rondla z kuchenki, trzęsąc się ze śmiechu.
– Wytwornie ją skasował – zauważył Gavein. – Głupcy powinni siedzieć w rezerwatach.
– Stanowczo nie. Obcowanie z nimi poprawia samopoczucie. Wiesz, w Lavath nie przypuszczałam, że właśnie czerwoni mogą tak nas nienawidzić.
– Niestety, podobnie zachowywali się czarni przybyli z Llanaig. Chociaż segregacja społeczna w Lavath była chyba mniej poważnie traktowana niż tutaj.
– Ja nie uważałam czerwonych czy szarych za gorszych.
– Wiem. Czarnych też nie uważałaś – uśmiechnął się do niej.
– Właśnie, że uważałam. Specjalnie wyszłam za ciebie, żeby sobie poprawić samopoczucie.
– I poprawiłaś sobie?
– Nie narzekam.
Rozmowę skończyli na łóżku. Pizza się przypaliła.