Литмир - Электронная Библиотека
A
A

70.

Rozwarł książkę znacznie dalej, niż skończył wczoraj.

Spig Bolya, otwierając puszkę, rozlał piwo. Teraz biernie oczekiwał ataku żony: na obiciu fotela widniała brązowa, śmierdząca plama. W telewizji demonstrowano właśnie nowy model amido. Zachwalany wóz ochoczo podskakiwał na bezdrożach, ciągle czysty i lśniący, mimo brutalnych, bardzo malowniczych odkosów błota puszczanych spod rozpędzonych kół. Donośny głos spikera proponował nowe, szczególnie korzystne warunki zakupu – bez wpłaty na początku i bez płacenia rat przez pierwsze trzy miesiące eksploatacji.

Ten nowy amido civic byłby w sam raz… – ospale zakołatało pod czerepem Spiga.

Poprzedni samochód, Sitta Vekand, spłacili ledwie częściowo, a już się im znudził. Palił trochę za dużo, a bagażnik wydawał się za ciasny. Amido był wprawdzie mniejszy, ale za to tańszy, więc raty powinny być znośniejsze.

Żona Spiga, Suzi, szykowała późny obiad. Jej obłe fragmenty pojawiały się w drzwiach kuchni. Suzi była niska i tęga jak jej mąż. Miała twarz dobrze odżywionego gryzonia o oczkach jak czarne koraliki i pucołowatych policzkach. Byli oboje tak podobni do siebie, że brano ich za rodzeństwo. Podniecona Suzi mówiła dużo i bardzo szybko, wysokim nerwowym głosem.

Świadomość nieuchronnej reakcji żony nadawała sączonemu piwu metaliczny posmak. Czuł się, jakby kawałek metalu wgniatano mu między żołądek a wątrobę.

Produkują dziadostwo, co się rozlewa… Zerknął na niestarannie nadrukowaną etykietkę: spod rozsuniętych barw wyzierała srebrzysta aluminiowa blacha. Z zemsty pogniótł cieniutką blaszkę, ale nie dość mocno, tak by resztka piwa się nie wylała, ani by się nie zranić.

Należy uregulować kredyt w sklepie.

Pobyt w Mougarrie dobiegał końca. Wkrótce mieli przenieść się do Tolz. Najpierw Spig, a dwa dni po nim Suzi. Wiązało się z tym wiele spraw do załatwienia – przede wszystkim umowy kredytowe, a było ich kilkadziesiąt. Bolya nie byli wyjątkiem: Wszyscy kupowali na kredyt, gdyż mało kto miał dość gotówki. W miarę pobytu w Mougarrie wzrastało zaufanie banków i można było negocjować coraz korzystniejsze oprocentowanie. Spig i Suzi mieszkali tu już piętnaście lat, więc byli obywatelami szczególnie godnymi zaufania. Kupowali wiele i w porównaniu z innymi żyli na niezłym poziomie.

Spig wpadł na pomysł uniknięcia awantury. Tym pewniejszej, że odgłosy z kuchni donosiły, jak istotne porażki kulinarne ponosi jego żona.

Zadzwonił do sąsiada z góry. Piwo, zaskoczone gwałtownym ruchem, złośliwie oblało nogawkę spodni. Opalizujące bąbelki przemieniły się w owalną plamę. Stęknął boleśnie.

Gary Wialic był kierowcą wielkiej ciężarówki. Woził przesiedleńców do Tolz. Spig zaprosił go na piwo. Nie przepadał za nim, bo za nikim nie przepadał, ale Suzi chętnie posłucha o podróży i łatwiej przełknie zniszczone obicie i poplamione spodnie Spiga. Wieczór był krótki (oboje pracowali do późna), ale wykrojenie z niego godzinki na rozmowę nie powinno rozwścieczyć Suzi.

71.

Gary dostał puszkę piwa Samotny Żagiel, które i jemu sprawiło psikusa. Wyssał pochlapany mankiet. Był w zielonej, flanelowej koszuli w czarną kratę, na której plama po piwie nie była widoczna. Od ostatniego prania wiele kropel piwa wsiąkło w tę koszulę. Wialic właśnie wrócił z kursu. Nie zdążył jeszcze się przebrać. Był w ciemnoszarym kombinezonie roboczym na szelkach. Napis głosił: „Linie Transportowe Emigrant”.

Piegowata twarz Wialica była szara i pomięta, oczy podsiniaczone. Nie spał prawie dobę. Zaproszenie przyjął wyłącznie dlatego, że w lodówce skończyło się piwo, a sklepy już pozamykano.

Suzi rozdzieliła przypalone frytki do trzech tekturowych rynienek i dorzuciła po łyżce pikantnego sosu.

– No i jak kurs? – Spig miał nieprzyjemny, zbyt wysoki głos.

– Zwyczajnie. Dwadzieścia dni w kółko. Dobra robota, dobrze zapłacona.

– Była czarna mgła?

– Zawsze jest. Tym razem tylko parę godzin. Znaczy, w ciągu całej drogi parę godzin.

– Ciekawe, jak taka mgła wygląda? – W kącikach ust Suzi zebrały się dwie lepkie, brunatne krople sosu. W czasie pierwszej przeprawy (z Tahian do Mougarrie) ze strachu ani razu nie wyjrzała przez okno.

– Taki czarny, postrzępiony kleks. Jak jest gdzieś z boku, to mnie nie obchodzi. Jak rozłazi się po trasie, to trzeba w nią prosto wjechać i uważnie śledzić wskaźniki, żeby wóz nie zboczył z linii.

– Często zdarza się, że jakiś wóz albo cała karawana zaginie? – Suzi nieładnie mlasnęła. Zaabsorbowana, słabiej kontrolowała odruchy. Myśl o przenosinach napełniała ją obawą, mimo że poprzednie odbyły się bez problemów.

– Zdarza się – Gary przełknął piwo. Mówił powoli, dozując napięcie. – Jak jakiś żółtodziób prowadzi, to wypadek może się zdarzyć. Strach jest silny, jeśli się w to wjeżdża po raz pierwszy. Niektórzy nie przywykają przez lata. Daphne za każdym razem mnie budzi, gdy to świństwo skądś wylezie. Daphne Casalf była zmienniczką Gary’ego. Jeździli razem od dwóch lat. Wcześniej bez powodzenia próbowała zajmować się dziennikarstwem.

– Ze mną nie ma strachu. Ani razu nie zgubiłem linii. Siedem lat za kółkiem.

– Jak to dobrze, że pana znamy – Suzi rozlała piwo. – Weźmiemy pańską firmę, gdy będziemy przenosić się do Tolz. I poprosimy, żeby nam dali pana. – Odruchowo roztarła rozlane piwo na obiciu fotela.

– W porządku. Tu na odwrocie jest numer telefonu. Warto wcześniej zrobić rezerwację, bo może zabraknąć miejsc – Gary podał wizytówkę „Emigranta”. Miał ich zawsze kilka w kieszeni. Pomyślał, że zapracował na puszkę piwa od Bolyów i drugą od firmy.

72.

Zwykle parkowali swój ciągnik naczepowy koło domu Daphne. Ośmielony nawiązaniem znajomości z Bolyami, Gary przyjechał nim do siebie. Ciągnik stał na maleńkim, prywatnym parkingu za domem. Wysokie, blaszane pudło lśniące chromowaniami i białym, błyszczącym lakierem. Dwie niklowane, symetryczne rury wydechowe dumnie celowały w niebo, daleko ponad kabinę, nawet powyżej wysokiego ekranu z blachy poprawiającego opływ powietrza. Gdy spajał się ze swoją naczepą, nabierał majestatu potwora drogowego; samotnie, wyglądał jak niepoważny fragment większej całości.

Gary, leżąc na asfalcie, coś reperował pod wozem. Daphne mozolnie pucowała chromowane oprawy potężnych reflektorów. Firma zobowiązywała. Zaniedbany wóz mógł stracić licencję, a wcześniej dobre oferty. Zmiana Krainy jest poważnym wydarzeniem, które zdarza się co piętnaście lat i dwadzieścia dekad. Każdy chciał wyruszyć w nowe życie, jeśli nie luksusowym, to przynajmniej zadbanym pojazdem, a nie zabłoconą i odrapaną ciężarówką.

Gary szczupłą dłonią, o suchej skórze pokrytej rudymi piegami, po omacku szukał pozostawionego narzędzia.

Daphne bez słowa wsunęła mu w dłoń szukany klucz. Mówiła szybko, gwałtownie gestykulując. Chodziła pochylona do przodu, przesadnie wypychając do tyłu za szerokie biodra. Gary podejrzewał ją o tłumione szaleństwo, chociaż może to tylko białe rzęsy nadawały nieprzytomny wyraz jej bladym oczom. W ciągu dwóch lat wspólnej pracy nie dała podstaw do takich przypuszczeń, przeciwnie – była przygnębiająco normalna.

Głośny klakson odegrał fragment głupawej melodyjki. Na placyk wtoczył się nowiutki czerwony amido. Gary siedział na asfalcie, wycierając poplamione smarem palce w szmatę. Daphne zmywała detergentem maskę wozu. Cienki, spieniony strumyczek cieczy ściekł pod siedzenie Gary’ego. Ten zerwał się, czując przemoczone spodnie.

– Myślże czasem, ty cholerna babo!

– To pracuj, a nie siedź, jakby ci tyłek przyrósł do asfaltu – zareplikowała.

Z wnętrza amido wytoczył się spocony, zaczerwieniony, ale szczęśliwy Spig. Bez słowa otworzył wszystkie drzwiczki, podniósł klapę silnika i bagażnika. Rozbebeszony samochód przypominał czerwoną kwokę przymierzającą, jak rozsiąść się na jajach.

43
{"b":"100695","o":1}