Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Jacek posłał Anicie uśmiech.

– Ach, byłabym zapomniała. – Zerwała się z miejsca i pobiegła do swojej sypialni, z której wróciła z szarym sweterkiem w serek. – Wyprasowałam, żebyś nie tracił czasu na takie błahostki.

– Nie musiała mama… – Jak co rano popatrzył na nią z udawanym niedowierzaniem i wdzięcznością. Dzięki jej przesadnej trosce ostatni raz trzymał żelazko w ręce chyba ze dwa, może trzy lata temu i to chyba na jakimś wyjeździe służbowym. Nie mógł powiedzieć, żeby był tym faktem zasmucony. Uznawał to za jedną z niewielu zalet mieszkania z matką. Odkąd po śmierci ojca kilka lat temu porzucił pracę w stolicy, przeniósł się do Brzózek i na nowo zamieszkał z Anitą, poza prasowaniem omijały go też wszystkie inne domowe czynności, takie jak pranie, sprzątanie i zmywanie, chociaż tym ostatnim czasem potajemnie się zajmował, kiedy matki nie było w kuchni. Wiedział, że jeżeli sprawi jej przyjemność, to przygotuje mu na kolację coś wyjątkowo dobrego albo pozwoli wymknąć się z kumplem na piwko. Gra była warta świeczki, nawet jeżeli podczas owych wyjść dostawał od niej przynajmniej kilka SMS-ów w stylu: „Nie pij zimnego” albo „Nie wracaj zbyt późno”.

– Ależ oczywiście, że musiałam. – Anita patrzyła na syna jak w obrazek. – A! I pamiętaj kochanie, gdy będzie ci za gorąco, to zdejmij ten sweterek i zostań w samym fartuchu i koszulce. Jesienią łatwo o przeziębienie, musisz unikać przeciągów i…

– Niech mama nie zapomina, że jestem lekarzem.

– Ależ oczywiście, że nie zapominam, synku! Jakże bym śmiała! Ja po prostu martwię się o ciebie kochanie, żebyś przypadkiem nie zostawił mnie samej jak ten twój, pożal się Boże, ojciec.

Jacek nie skomentował słów matki. Dokończył pić sok pomarańczowy i zaczął zbierać się do pracy. Jego organizm wręcz żądał kofeiny, ale mógł wypić kawę dopiero w szpitalu. Matka swego czasu skutecznie walczyła z tym jego podtruwaniem się i w domu, gdy narzekał na senność, serwowała mu jedynie sok, koktajl, ewentualnie zieloną herbatę.

Początkowo próbował się buntować i ukrywał pudełko z kawą pod łóżkiem albo w łazience, ale za każdym razem w jakiś magiczny sposób wpadało ono w ręce matki, przez co musiał wysłuchiwać wykładów o szkodliwym wpływie kofeiny na organizm. Zresztą odkąd Anita znalazła w internecie listę z dziewięcioma powodami, dla których nie powinien pić kawy i recytowała mu je przy każdej sposobności, po prostu zrezygnował z tych wygłupów i pokornie pijał ją tylko w szpitalu. Matka była zadowolona, bo w jej mniemaniu odniosła sukces wychowawczy, a Jacek spokojniejszy. Wychodził z założenia, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, i w tym wypadu całkiem dobrze się ta zasada sprawdzała. Ot, sztuka kompromisów.

– To ja lecę, mamo – powiedział jeszcze i zapiął pikowaną kurtkę. – Do zobaczenia wieczorem.

– Do zobaczenia, syneczku, do zobaczenia. – Anita rzuciła się, by wyściskać ukochanego jedynaka i znowu pocałowała go w policzek, przez co chwilę później ponownie wycierał twarz ręką. – Tylko pamiętaj, nie jedź w terenie zabudowanym więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zwłaszcza, że rano na chodnikach roi się od dzieci i łatwo o wypadek.

– Pamiętam. – Jacek wysilił się na uśmiech i opuścił mieszkanie.

– Dobrego dnia, kochanie! Rozepnij suwak kurtki w samochodzie, żebyś się nie zgrzał – krzyknęła za nim jeszcze Anita i z poczuciem dobrze spełnionego matczynego obowiązku zamknęła drzwi na klucz.

Jacek zbiegł po schodach, a gdy wyszedł z klatki, kilkakrotnie głęboko odetchnął. Otworzył drzwi stojącego na parkingu samochodu, po czym usiadł za kierownicą. Upewniając się, że matka nie patrzy na niego przez okno, wyciągnął z kieszeni kurtki opakowanie leków i położył jedną z tabletek na języku, a następnie szybko ją połknął. Nigdy nie przypuszczał, że jako psychiatra będzie musiał leczyć się u kolegi z branży, ale widać bycie lekarzem nie chroniło przed chorobami.

Odkąd po śmierci ojca Jacek ponownie wprowadził się do matki, leczył się na zaburzenie lękowo-depresyjne, potocznie zwane nerwicą. Jego układ nerwowy nie radził sobie z chronicznym stresem, duszenie w sobie negatywnych emocji też raczej nie pomagało, przez co mężczyzna doświadczał wielu objawów somatycznych, na przykład kołatania serca, uporczywych duszności albo ucisku w klatce piersiowej. Tabletki, które przepisywał mu kumpel, pomagały zachować pozory normalnego funkcjonowania, ale przede wszystkim wywoływały przyjemne poczucie zobojętnienia, które przydawało się w kontaktach z matką. Ta kobieta, a raczej jej troska, nawet największego stoika przyprawiłaby o jakąś chorobę psychiczną, czego Jacek był najlepszym przykładem.

Oprócz przepisania leków kolega zalecił też Jackowi częste przebywanie poza domem, a nawet wyprowadzenie się od matki. Tego ostatniego przykładny synuś nie mógł jednak zrobić, bo matka przypłaciłaby to depresją (w dodatku nie byle jaką, ale od razu kliniczną), więc po prostu brał dyżur za dyżurem, żeby jak najmniej czasu spędzać w rodzinnym gnieździe. Poza oczywistymi minusami, miało to jednak także szereg plusów: już od kilku lat, nieustannie i niezmiennie, Jacek był obwoływany pracownikiem miesiąca – nowa polityka dyrektora szpitala – i dostawał wszystkie możliwe nagrody finansowe, o jakich tylko kiedykolwiek słyszał. Mamusia natomiast była z niego coraz bardziej dumna.

Nie chcąc spóźnić się na dyżur, zapiął w końcu pasy i odpalił silnik. Rozejrzał się dookoła, a potem wyjechał na drogę i skierował się do pracy. By nie jechać w ciszy, włączył radio, po czym głęboko odetchnął. Ach, gdyby tylko ci wszyscy ludzie, którzy nazywali go pracusiem, wiedzieli, z jakiego powodu lepiej mu było w szpitalu psychiatrycznym niż domu…

ROZDZIAŁ 4

Nina zatrzymała samochód na parkingu przed szkołą, ale nie zgasiła silnika. Po tym, jak zmarnowała kilka minut na bieganie po parku, nie miała wątpliwości, że spóźni się dzisiaj do pracy. Nie chciała tracić kolejnych cennych chwil.

– No dobra, wysiadać, bo stoję na miejscu dla niepełnosprawnych – rzuciła do siedzących z tyłu dzieci, nerwowo rozglądając się przy tym dookoła. Chociaż rok szkolny trwał dopiero trzy tygodnie, zdążyła już podpaść wychowawczyni Kalinki i nie chciała się spotkać z jej pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

Dzieci posłusznie odpięły pasy, wyciągnęły spod stóp upchnięte między siedzeniami tornistry i otworzyły drzwi.

– Ach, i pamiętajcie, że dziś odbiera was ciocia Eliza. Macie czekać na nią w szatni.

– Wiemy, wiemy. – Kalinka pokręciła głową, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, i wygramoliła się z auta. – Pa, mamo! – krzyknęła jeszcze, nim do uszu Niny dobiegło głośne trzaśnięcie.

– Cześć, mamusiu, kocham cię – dołączył do siostry Ignaś, po czym oboje ruszyli do drzwi.

– Ja też cię kocham – mruknęła sama do siebie i odprowadziła ich wzrokiem. Odczekała, aż znikną za drzwiami i dopiero wtedy wrzuciła wsteczny. Nie patrząc w lusterka, zaczęła cofać i z pewnością wykonałaby ten manewr dość płynnie, bo przecież stawała w tym miejscu codziennie, gdyby nie donośny, kobiecy pisk dobiegający gdzieś z tyłu samochodu.

Nina gwałtownie wcisnęła hamulec i poczuła, jak zalewa ją fala gorąca. Jej serce momentalnie zaczęło bić szybciej, a dłonie drżeć. Jak nic potrąciła człowieka!

Nie wiedząc, jak się zachować, odwróciła się, spojrzała przez tylną szybę i dostrzegła zdezorientowaną, niewysoką kobietę. Czując, że nie ma wyboru, zgasiła silnik i wyszła z samochodu.

– Nic się pani nie stało? – zapytała drżącym głosem otrzepującą się z piasku kobietę.

Poszkodowana natychmiast porzuciła wykonywaną w tym momencie czynność i posłała Ninie przenikliwe, pełne wściekłości spojrzenie.

Nina zaniemówiła, bo właśnie wtedy dotarło do niej, w kogo uderzyła.

– Ja… – chciała cokolwiek powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły jej w gardle. Przez głowę przewijała się za to jedna, złowieszcza myśl: „Mam przerąbane”.

4
{"b":"691192","o":1}