Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Tak, bardzo proszę, jeszcze trochę bliżej. Nie za szybko, bo wchodzimy dopiero za dwadzieścia minut. Powiedz panu dowódcy, że jeśli już nie będziemy chcieli ich bliżej, to damy znać.

– Maksiu, słyszałeś? Doskonale! To na razie możemy się rozłączyć. Bye!

Im bliżej, tym bardziej imponująco wyglądali. Kolejne wejście też nam ładnie wyszło. Marta zręcznie wplotła zapowiedź wizyty zaprzyjaźnionej flotylli:

– O już ją widać, oczywiście nie całą flotyllę, tylko okręt, który ją będzie reprezentował. Jak świat światem do pirsów w Niechorzu przybijały, co najwyżej kutry rybackie, a tu taki gość płynie!

Zmarzły mi nogi.

W ogóle zrobiło się jakoś zimniej niż przedtem. Socjalu nadal nie było, ale już podobno ktoś poszedł po dużą grzałę i kable do światła też już ciągną.

Poszłam do gdańszczaków na kawę. Koledzy popatrzyli na mój czerwony nos krytycznie.

– Ja bym ordynował po irlandzku – zaproponował ten najbardziej humanitarnie nastawiony.

– Niech będzie po irlandzku. Inaczej tu zamarznę.

Humanitarna pomoc nadeszła w porę. Chlapnęłam sobie gorącej i słodkiej kawy doprawionej łyskaczykiem i zrobiło mi się nieporównanie lepiej.

W następnym wejściu pokazaliśmy z bliska okręt prawie tak długi, jak pirs, do którego właśnie cumował. Wywiad z Maksem zostawiliśmy sobie na zaś. I tak było mnóstwo materiału, bo już pierwsze pieniądze zaczęły spływać do banku, do saloonu przybywali wolontariusze, miejscowe zespoły hasały na małej scenie w knajpie, debiut naszej Eli zaczynał nabierać rumieńców, Marta łamała wszystkie męskie serca spotkane po drodze.

Odebrałam kolejny telefon.

Dzwonił zaprzyjaźniony właściciel paru statków pasażerskich z Kołobrzegu.

– Pani Wiktorio! Oglądamy was i mamy tu taki pomysł: może byście chcieli, żebyśmy do was przypłynęli „Moniką III”?

– Jasne! Ale tak tylko z wizytą?

– Przywieziemy jakąś forsę, jeśli się uda. Ale to dopiero wieczorkiem, koło dwudziestej.

– Nie, to nie jest dobra godzina! O dwudziestej powinniście tu już być i uczestniczyć w Światełku do Nieba. Macie tam na statku jakąś pirotechnikę, race, śmace…

– Mamy, oczywiście! To o której chcecie nas widzieć?

– Najlepiej koło wpół do siódmej, bo mamy przed siódmą wejście, jeszcze was wciśniemy, pokażemy, że jesteście, ewentualnie dacie nam tę forsę. A możecie podejść do pirsu? Z tym, że tam już stoi okręt wojenny, bardzo duży!

– Możemy zacumować do burty tego waszego okrętu.

– No to cudnie. Jak będziecie startować z Kołobrzegu, poprosimy o telefon.

Poleciałam natychmiast do Maćka i powiedziałam o propozycji naszych kołobrzeskich przyjaciół.

– Poradzimy sobie?

– Spokojnie.

W tym momencie dopadły nas Krysia z Ewą.

– Słuchajcie, dowódca tego okrętu mówi coś głupiego – wysapała Krysia.

– Najlepiej sama z nim pogadaj i zdecyduj, co robimy!

– Ale co mówi?

Ewa już wpychała mi do ręki komórkę.

– Masz, gadaj, Maks jest po drugiej stronie.

– Witam, panie komandorze, Wiktoria Sokołowska. Co się stało?

– Pani Wiktorio, kiedy chcecie zrobić z nami to wejście? Bo jest jeden kłopot…

– Za pół godziny. Musimy mieć rozmowę z panem! Podobno macie dla nas jakieś rzeczy na licytację?

– Mamy. Dobrze, pół godziny jeszcze spróbuję zostać.

– Jakie pół godziny – przerwałam mu. – Mieliście zostać do Światełka! Do dwudziestej trzydzieści!

– Wiem, ale stan wody się zmienia. Najprościej mówiąc, jak dla laika: morze się cofa i jeżeli się nie odsuniemy, zostaniemy na piachu!

– Jak to morze się cofa?

– Po prostu. Na pewno pani widziała, że plaża jest większa albo mniejsza, właśnie w zależności od stanu wody. To jest zmienne zjawisko. No więc teraz właśnie ona się zwiększa. Kosztem dna morskiego. Ale niech pani się nie martwi, przynajmniej o to najbliższe wejście. Zrobimy. Potem już nie będę mógł narażać okrętu. Admirał mnie zabije, jeżeli zaryzykuję tylko dla pięknych oczu uroczych pań z telewizji.

– Jasne, wszystko rozumiem. Najważniejsze, że w ogóle jesteście. Na razie.

Maciek spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.

– Mamy okręt jeszcze na jedno wejście. Morze im się cofa, kurczę! Nie chcą zostać na piachu.

– No trudno. – Mój ukochany realizator potrafił się zdobyć na filozoficzne podejście do rzeczywistości. – Nie można mieć wszystkiego. Mam wrażenie, że już powinniśmy przygotować się do anteny.

Na to hasło każdy udał się na wyznaczone pozycje. Oczywiście, na przecudnego Maksia wypuściliśmy naszą przecudną Martusię z lokiem.

Ale nie takie Martusię musiał on mieć w małym palcu, bo w ogóle się nie speszył, a przeciwnie, oboje tryskali urokiem, aż nam w wozie pojaśniało od tych uśmiechów i błysków w oku.

Mieliśmy jednak chwilę napięcia. Marta przedstawiła pana komandora, zmartwiła się, że będą zaraz odpływać, choć mieli być do wieczora, spytała, dlaczego, ach, dlaczego – i pan komandor zaczął jej robić mały wykład z hydrografii.

– Marta, nie gadajcie tyle – wrzasnęłam do mikrofonu. – Do rzeczy! Mów o licytacji i spadaj!

Marta usiłowała przerwać komandorowi, ale on właśnie się rozpędzał i zaczynał roztaczać przed nią wizję okrętu na mieliźnie. Cały czas usiłował przy tym zabrać jej mikrofon, ale mu go na szczęście nie oddała, więc tylko dłonią w rękawiczce przytrzymywał jej rękę z bezcennym sprzętem. Czas uciekał jak szalony.

– Marta, skracaj!

Marta uczyniła kolejny bezowocny wysiłek. Komandor skłonił się lekko w jej stronę i leciał dalej. Rzuciliśmy oboje z Maćkiem grubym słowem.

– Marta, koniec! Już!!!

Na takie hasło nasza prezenterka nie czekała już ani ułamka sekundy, tylko nieco brutalnie wyszarpnęła pięknemu komandorowi rękę i mikrofon.

– Bardzo, bardzo żałujemy – powiedziała w tempie ekspresowym – że nie będziecie z nami do końca, ale jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle zdołaliście dopłynąć i że przywieźliście – tu wyrwała mu spod pachy paczkę z prezentami od flotylli – gadżety, które zlicytujemy wieczorem!

Pomachała pakunkiem. Maciek zszedł z nich i pokazał Michała, buszującego pośród kramów z żarciem. Tu już problemów nie było. Podobnie w knajpie, gdzie Ela hasała na scenie wśród wesołych harcerek z okolicznych wsi.

Dziesięć minut później dobrnęła do nas Marta, porządnie zziajana; jednak to chodzenie po piachu dawało w kość…

– Ludzie kochane! Co wyście mi za rozmówcę przysłali! W ogóle nie zamierzał przestać gadać, a tę łapę to miał ciężką jak imadło!

Maciek pocałował ją w przegub.

– Widzieliśmy, jak cię trzymał za rączkę.

– Trzymał za rączkę! Będę miała siniaki! Jemu chodziło o mikrofon, a nie o moją rączkę. Chciał, żeby cała Polska widziała, jaki on jest uczony. Ja was strasznie przepraszam, pewnie przewaliliśmy czas, ale sami widzieliście.

– Widzieliśmy. Byłaś dzielna, Martuś. Jeden zero dla ciebie!

– No to lecę do gdańszczaków!

Gdańszczaków zawsze cechował wysoki współczynnik uroku osobistego, połączony z równie wysokim współczynnikiem profesjonalizmu. To sprawiało, że po pierwsze zawsze, kiedy tylko budżet nam pozwalał, zamawialiśmy ich sobie na duże imprezy ze skomplikowanym dźwiękiem, po drugie zaś ich wóz zawsze był zapchany przyjaciółmi płci jak najbardziej obojga. Cała nasza prezenterska trójka opuszczała gościnne progi tylko po to, żeby zrobić kolejne wejścia.

Misję podziękowania Maksiowi wzięła na siebie Ewka. Oddała mi tylko na chwilę swoją prywatną komórkę, za pomocą której ową misję wypełniała i jak już wypowiedziałam konwencjonalne formułki, zabrała mi słuchawkę i poszła sobie, wciąż prowadząc ożywioną konwersację.

O trzeciej zaliczyłam drugą kawę po irlandzku.

Plaża powoli się zapełniała. O czwartej miała ruszyć duża scena.

Szymon zapalił już swoje wstrząsające światła, ale rzeczywiście dzisiaj wyglądało to zupełnie inaczej niż wczorajszego wieczora, kiedy piasek pustej plaży odbijał światło.

Na brzegu płonęło dziewięć wielkich ognisk. Ludzie piknikowali wokół nich w najlepsze, niektórzy nawet piekli kiełbaski.

59
{"b":"100445","o":1}